— Jesteśmy chyba w pobliżu miejsca, gdzie północna odnoga Shenandoah zlewa się z południową — oświadczyła Molly. Odwróciła się, aby sprawdzić położenie zboczy. — Jeszcze ze trzy kilometry, to tam. — Wskazała palcem wysokie urwisko.
Lewis skinął głową.
— Musimy się cofnąć aż do miejsca, w którym uda się wyciągnąć łódź na brzeg. Przeprawimy się lądem.
Molly spojrzała na mapę.
— Patrz, tu jest droga. Zbliża się tam, wcześniej, prawie do samej rzeki, omija kilka wzgórz — to jakieś pięć kilometrów — i znowu skręca nad rzekę. Udałoby się chyba obejść wodospady. Po drugiej stronie między nami a północną odnogą nie ma nic: żadnej drogi, żadnej ścieżki, nic zupełnie.
Lewis zarządził obiad. Po posiłku i odpoczynku zawrócili łódź i popłynęli pod prąd, trzymając się blisko brzegu i wypatrując śladu drogi. Nurt był w tym miejscu wartki; po raz pierwszy uświadomili sobie, jak ciężko będzie walczyć z prądem przez całą drogę do domu.
Molly wypatrzyła przerwę między wzgórzami, którędy biegła stara droga. Znaleźli miejsce, gdzie można było wyciągnąć łódź na brzeg i przysposobić ją do podróży lądem. Mieli z sobą koła, osie i topory do ścinania drzew na budowę platformy. Czterech braci wzięło się za rozpakowywanie niezbędnych rzeczy.
Wydobyli porządnie poskładane grube spodnie, buty i koszule z długimi rękawami, mające chronić nie tyle przed zimnem, co przed ostrymi gałęziami krzewów, gdyż na czas podróży nie spodziewano się chłodów. Molly i Lewis przebrali się pośpiesznie i ruszyli na poszukiwanie najdogodniejszego przejścia do drogi przez plątaninę krzewów.
Molly pomyślała nagle, że tej nocy będą musieli spać w lesie — i przeniknął ją dreszcz. Czuła, że jej siostry zaniepokojone odrywają wzrok od tego, co akurat robią, wymieniają spojrzenia i z ociąganiem wracają do przerwanej pracy, w niewyjaśniony sposób dotknięte tym samym lękiem, który ją właśnie ogarnął. Gdyby nie była tak daleko, zbiegłyby się do niej, gnane niepohamowanym choć niewytłumaczalnym — impulsem bycia razem.
Molly i Lewis musieli kilkakrotnie zawracać, nim znaleźli przesmyk, którym można było przeciągnąć łódkę do drogi. Gdy powrócili nad rzekę — platforma była już gotowa, a łódź przytwierdzona do niej jak należy. Nad niewielkim ogniskiem grzała się woda na herbatę. Wszyscy mieli już na sobie długie spodnie i buty.
— Nie ma czasu na postoje — rzekł z irytacją Lewis. Do zmierzchu pozostały najwyżej cztery godziny, a trzeba przedtem dotrzeć do drogi i rozbić obóz.
— My możemy ruszać — powiedział cicho Ben — ale Molly napije się tu herbaty i zje kawałek sera. Jest zmęczona, powinna odpocząć. — Ben był lekarzem. Lewis wzruszył tylko ramionami.
Molly patrzyła, jak zaprzęgają się do platformy. W dłoniach trzymała kubek z herbatą i kawał sera barwy zleżałej kości słoniowej. U jej stóp dogasał ogień. Odsunęła się od niego; w grubych spodniach i koszuli było jej za gorąco. Chłopcy zaczęli holować łódź: czterech ciągnęło, a Tomasz popychał z tyłu. Obejrzał się na Molly z szerokim uśmiechem, a zaraz potem łódź przetoczyła się przez głaz, złapała równowagę i gładko pojechała w górę na lewo.
Molly przeniosła się z herbatą i serem nad samą rzekę, ściągnęła, buty i zanurzyła stopy w letniej wodzie. Wiedziała, że żadne z nich nie uczestniczyło w wyprawie przypadkowo, i wcale nie czuła się piątym kołem u wozu. Jedynie siostry Miriam potrafiły dokładnie zapamiętać i odwzorować to, co widziały. Rozwijano tę ich wrodzoną skłonność od najwcześniejszego dzieciństwa. Szkoda, że były takie drobne; Molly pojechała na wyprawę tylko dzięki swojej szczególnej umiejętności, a nie, jak bracia, z racji wyjątkowej tężyzny czy innych zalet. Co do tego jednak, że jest równie jak pozostali niezbędna, nikt nie miał najmniejszych wątpliwości.
Molly rozebrała się, żeby popływać. Woda czesała jej włosy, obmywała skórę, koiła zmęczenie. Kiedy Molly wyszła na brzeg, ognisko już dogasało. Zgasiła je do końca, posługując się w tym celu kubkiem po herbacie, ubrała się i ruszyła śladem pozostawionym przez braci i ciężką łódź.
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, poczuła, że jest śledzona. Stanęła nasłuchując, próbując dojrzeć coś między drzewami, ale absolutną ciszę puszczy zakłócał jedynie dobiegający z wysoka, stłumiony szelest liści. Molly obejrzała się znienacka. Nic. Gwałtownie nabrała w płuca powietrza i podjęła marsz na nowo. To nie strach — oświadczyła sobie kategorycznie i przyśpieszyła kroku. Nie było się czego bać. W lesie nie było żadnych zwierząt. Przetrwały tylko owady zdolne żyć pod ziemią — mrówki, termity… Próbowała zatrzymać myśl na mrówkach — to one przejęły teraz funkcje zapylania — zorientowała się jednak, że wciąż popatruje w górę, na rozkołysane drzewa.
Upał był niemiłosierny. Molly zdawało się, że drzewa osaczają ją coraz ciaśniej. To dlatego, że po raz pierwszy w życiu została sama, tłumaczyła sobie. Naprawdę sama poza zasięgiem dłoni, poza możliwością kontaktu z innymi. To samotność gnała ją teraz przez zniszczone przejściem chłopców, powyrywane z korzeniami poszycie. Dlatego właśnie — pomyślała — ludzie w dawnych czasach tracili rozum: wariowali, bo byli samotni, bo nigdy nie zaznali dobrodziejstwa posiadania braci i sióstr, którzy są jak jedno — dzielą te same myśli, te same tęsknoty, marzenia, radości.
Biegła, łapiąc powietrze wielkimi haustami, póki nie zmusiła się, żeby stanąć i pooddychać głęboko przez kilka minut. Oparta o drzewo, czekała, aż puls wróci do normy, po czym ruszyła szybkim krokiem, powstrzymując się od biegu. Lęk minął jednak dopiero w chwili, gdy ujrzała braci.
Tej nocy rozbili obóz pośrodku zapuszczonej szosy w głębi lasu. Drzewa sklepiały się nad nimi nie przepuszczając ani skrawka nieba, a w powodzi napierającej ze wszystkich stron ciemności, niewielkie ognisko wydawało się słabiutkie i blade. Molly leżała sztywno wyprostowana, próbując złowić uchem jakikolwiek odgłos, jakikolwiek dźwięk, który powiedziałby im, że nie są sami na świecie — że ona, Molly, nie została na świecie sama. Wokół panowała martwa cisza.
Następnego dnia po południu Molly narysowała portrety braci. Siedziała na uboczu, ciesząc się słońcem i wodą, która nabrała gładkości i głębi. Myślała o braciach, o tym, jak bardzo różnią się między sobą, i nieświadomie zaczęła rysować ich tak, jak nigdy przedtem nie rysowała — jak nigdy przedtem nie widziała.
Podobał jej się Tomasz. Mięśnie miał podłużne i gładkie, a wysokie, sterczące kości policzkowe dzieliły jego twarz na równe płaszczyzny. Molly naszkicowała portret Tomasza samymi prostymi liniami, które kazały się domyślać kształtu policzków, ostrości wąskiego nosa, sterczącego podbródka. Tomasz wyglądał młodo, młodziej niż siostry Miriam, choć one miały po dziewiętnaście lat, a on — dwadzieścia jeden.
Przymknąwszy oczy, przywołała w pamięci postać Lewisa. Bardzo wysoki, ponad metr osiemdziesiąt. Potężny. Molly narysowała coś na kształt skalnej bryły, z podłużną głową i z twarzą, która — okrągła, pyzata na pozór, z wyjątkiem wydatnego nosa, pozbawiona rusztowania kości — zdawała się rozpływać poza własne kontury. Nos nie bardzo jej się podobał. Przymknęła oczy i po chwili starła go gumką. Narysowała nowy, umieszczony nieco ekscentrycznie i lekko skrzywiony. W portrecie — Molly była tego świadoma było sporo przesady, ale właśnie dzięki temu przerysowaniu udało jej się oddać twarz Lewisa.