Wyjeżdżając do Harvordu Dawid miał siedemnaście lat. 3ego urodziny przypadały we wrześniu, ale spędził je poza domem. Kiedy wreszcie wrócił na Święto Dziękczynienia i gdy cały klan rodzinny zebrał się w komplecie, dziadek Sumner ponalewał rytualne przedobiednie martini i jeden kieliszek wręczył Dawidowi. A wuj Warner zagadnął go: — Jak sądzisz, co powinniśmy zrobić z Bobbie?
Dawid doszedł do owego tajemniczego rozdroża, które nigdy nie jest na tyle wyraźnie oznakowane, aby dało się dojrzeć zawczasu. Sączył maitini, nie zachwycając się szczególnie jego smakiem, i wiedział już, że dzieciństwo się skończyło, a zarazem czuł wszechogarniający smutek i samotność.
Boże Narodzenie roku, w którym obchodził swoje dwudzieste trzecie urodziny, utrwaliło się w pomięci Dawida jak nieostry film. Scenariusz był jak zwykle ten sam: strych pełen dzieci, zapachy potraw, podający śnieg — nic się nie zmieniło, ale Dawid obserwował wszystko z nowej pozycji i nie była to już ta sama kraina czarów, co dawniej. Kiedy jego rodzice odjechali do domu, Dawid zatrzymał się jeszcze na farmie Wistonów, oczekując przyjazdu Celii. Nie zdążyła no same święta, szykując się na wyprawę do Brazylii, ale jej matka zapewniała babcię Wiston, że na pewno przyjedzie, więc Dawid czekał — nie radośnie, nie z nadzieją na nagrodę lecz z furią, która kazała mu chodzić z kąta w kąt, jak chłopcu ukaranemu za cudze grzeszki.
Kiedy weszła do domu i zobaczył ją stojącą obok matki i babki, jego ziość prysła. Zdawało mu się, że oto widzi Celię w rozszczepieniu czasu: taką, jaka jest i równocześnie jaka będzie albo jako kiedyś już była. Jej płowe włosy zmienią się nieznacznie, lecz kości czaszki bardziej się uwidocznią, a całkowitą niemal pustkę twarzy zapisze wzór troski, miłości, oddania, bycia wyłącznie sobą i siły, której istnienia trudno byłoby się domyślać w filigranowym ciele. Babka Wiston była piękną starą damą, co uświadomił sobie ze zdumieniem, zaskoczony, że nigdy wcześniej nie dostrzegł jej urody. Matka Celii była ładniejsza od córki. A w całej tej trójcy Dawid odnalazł podobieństwo do swojej własnej matki. Bez słowa, pokonany, odwrócił się i poszedł na tyły domu, gdzie włożył jedną z grubych wiatrówek dziadka, gdyż wcale nie pragnął się teraz widzieć z Celią, a jego własna kurtka wisiała w szafie frontowego hallu, zbyt blisko miejsca, w którym stała ona.
Spacerował w mrozie popołudnia, ślepy na wszystko dokoła co jakiś czas wstrząsany dreszczem, kiedy zdawał sobie sprawę, że marzną mu nogi albo uszy. Kilka razy pomyślał, że należałoby wracać, ale szedł dalej. Uświadomił sobie nagle, że wspina się po zboczu wiodącym do wiekowej puszczy, do której raz, dawno temu, zabrał go dziadek. Rozgrzany wspinaczką stanął o zmierzchu pod gałęziami niebotycznych drzew, które rosły w tym miejscu od początku świata. Te same albo inne, identyczne. W oczekiwaniu. W ciągłym oczekiwaniu na dzień, w którym znów rozpoczną wspinaczkę po szczeblach drabiny ewolucji. Tu właśnie rosły niezwykłe okazy, do których przyprowadził go dziadek: jałowiec, który osiągnął rozmiary pokaźnego drzewa, chociaż w niższych partiach zbocza zawsze był tylko krzakiem; biała lipa rosnąco obok cykuty i gorzkiego orzecha; splątane w uścisku gałęzi buki i kasztanowce.
— Dawidzie! — Zatrzymał się i nadstawił ucha, pewien, że się przesłyszał, ale wołanie się powtórzyło. — Dawidzie, jesteś tam?
Odwrócił się i między masywnymi pniami drzew ujrzał Celię. Policzki miała bardzo czerwone od mrozu i wysiłku wspinaczki; błękit jej oczu był dokładnie taki sam jak kolor opasującego szyję szalika. Zatrzymała się o parę metrów od Dawida i otworzyło usta, żeby znów przemówić, ale nie powiedziała ani słowa. Zdjęła tylko rękawiczkę i dotknęła gładkiego pnia buku.
— Dziadek Wiston i mnie tutaj przyprowadził, kiedy miałam dwanaście lat. Bardzo mu zależało, żebyśmy poznali to miejsce.
Dawid skinął głową.
Wówczas podniosła na niego wzrok.
— Dlaczego tak wyszedłeś? Wszyscy myślą, że znowu będziemy się bić.
— Niewykluczone — odparł.
— Nie sądzę — uśmiechnęła się. — Nigdy więcej.
— Powinniśmy ruszać z powrotem. Zaraz będzie ciemno. — Ale sam nie zrobił ani kroku.
— Dawid, spróbuj przekonać mamę, dobrze? Przecież rozumiesz, że ja muszę jechać, że muszę coś robić, prawda? Mama uważa, że jesteś strasznie mądry. Ciebie usłucha.
Roześmiał się.
— Oni wszyscy uważają, że jestem mądry. Jak tresowany pudel.
Celia pokręciła przecząco głową.
— Tylko ciebie mogą posłuchać. Mnie traktują jak dziecko i zawsze już tak zostanie.
Dawid z uśmiechem potrząsnął głową, ale szybko oprzytomniał i spytał:
— Po co wyjeżdżasz, Celio? Co chcesz przez to udowodnić?
— Do diabła, Dawid, kto ma to rozumieć, jak nie ty? Wzięła głęboki wdech i powiedziała: — Słuchaj, czytujesz gazety, no nie? W Ameryce Południowej głodują ludzie. Pod koniec tego dziesięciolecia część Ameryki Południowej znajdzie się w stanie klęski głodowej, jeśli nie udzieli się tym ludziom natychmiastowej pomocy. I nikt jeszcze nie przeprowadził porządnych badań nad metodami uprawy ziemi w tropiku. Właściwie nikt. Mają tam same gleby laterytowe, ale nikt nie wie, co to oznacza. Ciągle od nowa wypalają drzewa i ściółkę, więc po dwóch, trzech latach zostaje im wystawiona na słońce goła ziemia, twarda jak żelazo. Tak, owszem, przysyłają nam swoich najlepszych studentów, żeby się uczyli o nowoczesnych metodach w rolnictwie, ale ci studenci trafiają do Iowa. do Kansas, do Minnesoty albo w jakieś inne równie bezsensowne miejsce, gdzie uczą się metod uprawy w klimacie umiarkowanym, a nie tropikalnym. A my znamy się na rolnictwie w tropikach i chcemy uczyć tych ludzi na miejscu, w polu. Po to studiowałam. Za to dostanę tytuł naukowy.
Wistonowie byli urodzonymi rolnikami.
Strażnicy ziemi — powiedział kiedyś dziadek Winston. — Nie właściciele, a właśnie strażnicy”.
Celia schyliła się, odgarnęła z powierzchni ziemi złote liście i błoto i podniosła garść czarnej ziemi.
— Strefy głodu wciąż się rozprzestrzeniają. Tym ludziom potrzeba bardzo wiele. A ja mam tak wiele do ofiarowania! Nie rozumiesz?! — krzyknęła. Z całych sił zacisnęła pięść, zbijając ziemię w grudkę, która znowu się rozpadła, kiedy Celia dotknęła jej palcem. Ziemia posypała się w dół, a dziewczyna starannie zgarnęła na miejsce ochronną kołderkę liści.
— Poszłaś za mną, żeby się pożegnać, prawda? — spytał nagle szorstko Dawid. — Tym razem to na dobre, prawda? — Patrzył na nią, a ona powoli skinęła głową. — Ktoś z twojej grupy?
— Nie jestem pewna. Może tak. — Pochyliła głowę i zaczęła starannie naciągać rękawiczkę. — Myślałam, ze wiem na pewno. Ale kiedy zobaczyłam cię w hallu, kiedy zobaczyłam twoją minę, gdy weszłam… uświadomiłam sobie, ze po prostu nie wiem.
— Celio, posłuchaj. Nie mamy żadnych dziedzicznych obciążeń, które mogłyby wyjść na jaw. Wiesz o tym, do cholery! Gdyby coś takiego nam groziło, po prostu zrezygnowalibyśmy z dzieci, ale nie ma powodu. Wiesz o tym, prawda?
Skinęła głową. — Wiem.
— Na miłość boską, Celio, zostań ze mną. Nie musimy zaraz brać ślubu, niech się wszyscy najpierw przyzwyczają do tej myśli. A przyzwyczają się. Zawsze tak bywa. Mamy mądrą rodzinę. Kocham cię, Celio.
Odwróciła głowę i Dawid dostrzegł, że płacze. Otarła oczy rękawiczką, a następnie gołą ręką, pozostawiając na twarzy smugi brudu. Dawid przyciągnął ją do siebie, przytulił i zaczął całować jej usta i mokre policzki.