Pokręciła przecząco głową. Oczy miała utkwione w koszmarną scenerię przed sobą. Kto to zrobił? Dlaczego? Wyglądało to tak, jakby ludzie uwzięli się, by zetrzeć w pył to miejsce, które tak strasznie ich zawiodło.
— Molly! — Głos Bena był tym razem bardziej stanowczy. — Zostało chyba jeszcze kilka punktów orientacyjnych. Otrząsnęła się i odwróciła gwałtownie tyłem do miasta.
Ben spojrzał na Tomasza, a potem na Harveya, który uważnie śledził rzekę.
— Zrobili to specjalnie — orzekł Harvey. — Pod koniec wszyscy musieli zwariować, opętała ich żądza niszczenia.
— Kiedy już ustalimy, gdzie jesteśmy, poszukamy piwnic — powiedział Lewis. — Wszystko, co tu widzimy, to dzieło rozwścieczonych szaleńców. Zniszczyli na pewno tylko to, co było na powierzchni. Piwnice będą nietknięte.
Molly obracała się powoli wokół własnej osi, uważnie śledząc panoramę krajobrazu.
— Powinniśmy minąć jeszcze dwa mosty — powiedziała, a wówczas znajdziemy się chyba u stóp Wzgórza Kapitolu. To trzy, cztery kilometry.
— W porządku — odparł cicho Ben. — W porządku. Może w centrum miasta nie jest aż tak źle. Pomóż mi, Tomasz, dobrze?
Przez całą noc łódź miotała się, na wszystkie strony, członkowie załogi zaś, zmęczeni, lecz niezdolni zasnąć, przemierzali pokład bez wytchnienia, szukając u siebie nawzajem jakiejkolwiek pociechy.
Wszyscy wstali przed świtem. Zjedli coś w pośpiechu i z pierwszym brząskiem wyruszyli rumowiskiem w stronę centrum Waszyngtonu. Rzeczywiście; okazało się, że miasto jest tam mniej zniszczone niż na obrzeżach. Zaraz jednak uświadomili sobie, że zabudowa jest tu po prostu rzadsza; wolne przestrzenie stwarzały iluzję częściowej jedynie zagłady. Zaobserwowali też wyraźne ślady prób usunięcia części ruin.
— Rozdzielmy się parami — zarządził Lewis, na nowo obejmując rolę przywódcy. — Spotkamy się w tym samym miejscu o dwunastej w południe. Molly i Jed pójdą w tę stronę. Ben i Tomasz — w tamtą. My z Harveyem ruszymy tędy. — Za każdym razem wskazywał kierunek palcem, a reszta akceptowała jego decyzje kiwnięciem głowy. Molly ustaliła nazwy budynków, do których mieli się udać: Biuro Senatu, Poczta Główna, Urząd Komunalny…
— Byliśmy naiwni jak dzieci — rzekł nagle Tomasz do Bena. gdy zbliżali się do ruin budynku Poczty Głównej. Zdawało nam się. że przynajmniej kilka domów poczeka tu na nas z otwartymi drzwiami, a całą naszą robotą będzie wejść do środka, wyciągnąć parę szuflad i zgarnąć co potrzeba. A potem wracać do domu w glorii bohaterów. Idiotyczne, no nie?.
— Już zdążyliśmy poczynić spore odkrycia — odparł uspokajająco Ben.
— Tak, upewniliśmy się, że nie tędy droga — odparował Tomasz. — Do niczego nie dojdziemy.
Obeszli budynek dookoła. Przednie wejście było zablokowane, jedna boczna ściana całkowicie zwalona, wnętrza wypalone i osmalone sadzą.
Czwarty z kolei budynek, do którego próbowali się dostać, także przeszedł pożar, ale był tylko częściowo zniszczony. Znaleźli tam gabinety, biurka, akta.
— Papiery przemysłu drobnego! — obwieścił znienacka Tomasz, odwracając się do Bena z wielkim przejęciem. Ben ze zwątpieniem pokręcił głową.
— No i co z tego?
— W którymś z poprzednich pokoi były książki telefoniczne. Gdzie to było? — Ben nadal stał zaintrygowany, więc Tomasz roześmiał się i wyjaśnił: — Książki telefoniczne! Tam znajdziemy spis magazynów, fabryk, składów!
Odnaleźli pokój, w którym kilka książek telefonicznych leżało jedna na drugiej na podłodze i Tomasz począł gorączkowo przeglądać pierwszą z brzegu. Ben podniósł drugą i już miał ją otworzyć, kiedy Tomasz go ostrzegł:
— Uważaj! Ten papier się rozsypuje. Wyjdźmy stąd. — Czy to coś da? — zapytał Ben, wskazując na książkę telefoniczną w rękach Tomasza.
— Tak, musimy tylko odnaleźć centralne biuro telekomunikacji. Może Molly to potrafi.
Poszukiwania cennych materiałów ciągnęły się przez całe popołudnie i dwa następne dni. Molly uaktualniała mapę Waszyngtonu, nanosząc na nią budynki, w których znajdowało się coś godnego uwagi, zaznaczając budowle grożące niebezpieczeństwem i zalane partie miasta (wiele piwnic wypełniała woda o zgniłym zapachu). Narysowała mnóstwo szkieletów, o które wciąż się potykali. Rysowała je z równą obojętnością jak budynki i ulice.
Czwartego dnia odnaleźli centralne biuro telekomunikacji. Tomasz ulokował się w jednym z pokoi i zaczął wertować książki telefoniczne wschodnich miast, ostrożnie wyjmując kartki, które mogłyby przydać się później. Ben przestał się o niego martwić.
Piątego i szóstego dnia padało. Ciągła; szara ulewa zatapiała miejsca niżej położone, a w niektórych budynkach poziom wody wzrastał ponad piwnice. Gdyby deszcz utrzymywał się dużo dłużej, całe miasto stanęłoby w wodzie, jak to — sądząc z nieomylnych znaków — już nieraz się tu zdarzało. A jednak niebo wypogodziło się w końcu, z północy nadszedł wiatr i członkowie ekspedycji, trzęsąc się z zimna, wznowili poszukiwania.
Pochylona nad rysunkiem, Molly myślała: miliony ludzi, setki milionów ludzi, nikt się nie ostał. Narysowała ruinę pomnika Waszyngtona, zburzoną statuę Lincolna z zachowaną na piedestale częścią inskrypcji: “One nation indi…” Przeniosła na papier szkielet konstrukcji budynku Sądu ; Najwyższego…
Nie założyli obozowiska w mieście, lecz co wieczór wracali do łodzi. Nagromadzili zbyt wiele materiału, żeby wszystko wieźć do domu; codziennie opuszczali miasto obładowani aktami, książkami, mapami, wykresami, a po wieczornym posiłku każde wertowało swoją porcję papierów, usiłując dokonać selekcji. Prowadzili wyczerpujące notatki o stanie budynków; które przeszukiwali, o ich zawartości, użyteczności znalezionych materiałów. Kolejna ekspedycja — będzie mogła z miejsca zabrać się do pracy.
Znajdowali szkielety, to na gruzach, to częściowo zagrzebane w ruinach, to znów wewnątrz domów. Jakże łatwo mijać je obojętnie — dziwił się Ben. — Obcy gatunek, wymarły, trudno. Idźmy dalej.
Dziewiątego dnia wieczorem dokonali ostatecznej selekcji rzeczy, które miały popłynąć łodzią. W częściowo zniszczonym budynku znaleźli nietknięty pokój, gdzie złożyli pozostałe materiały z myślą o następnej grupie.
Dziesiątego dnia ruszyli w drogę powrotną, wiosłując tym razem pod prąd. Ożywczy północno — zachodni wiatr dął w ogromny, pojedynczy żagiel, którego dotąd nie można było postawić. Lewis zamontował rumpel i wiatr zaczął pchać łódź w górę rzeki.
Szybciej, szybciej! — Molly bezgłośnie ponaglała łódkę. Stała na dziobie i wykrzykiwała ostrzeżenia, często jeszcze przed pojawieniem się przeszkody. Pamiętała, że w tym miejscu była kłoda, tam znów lokomotywa, zapora z piachu… Po południu wiatr zmienił kierunek na północny i trzeba było zwinąć żagiel albo ryzykować zniesienie na brzeg. Radosne podniecenie zaczęło stopniowo ustępować zawziętej determinacji, a w końcu — bezmyślnej uporczywości. Kiedy stanęli na noc, dla wszystkich było jasne, że przepłynęli niewiele ponad połowę odcinka pokonanego na tym samym etapie podróży w drodze do Waszyngtonu.
Tej nocy Molly śniły się tańczące postacie. Biegło do ich uszczęśliwiona, z rozpostartymi ramionami, ledwie muskając stopami ziemię w szalonym pędzie ku zjednoczeniu. Wtem powietrze zgęstniało i rozmigotało się; postacie były teraz zniekształcone, a gdy jedna z nich spojrzała na Molly, okazało się, że ma całkiem zmienione rysy, jedno oko wyżej niż drugie, wykrzywione usta. Molly przystanęła, wpatrzona w groteskowe oblicze. Jakaś siła ciągnęła ją jednak ku niemu przez zniekształcające wszystko, gęste powietrze. Molly próbowała się bronić, cofnąć, ale jej stopy skoczyły do przodu, ciało dążyło w ślad za nimi i Molly czuła, że stawiające opór powietrze zasklepia się dusząco wokół niej. Karykatura jej własnej twarzy przybrała złośliwy grymas i postać wyciągnęła się w górę jak żmija, zwracając ramiona ku Molly. Molly ocknęła się gwałtownie i przez kilka chwil nie wiedziała, gdzie się znajduje. Ktoś krzyczał.