Poznała głos Tomasza. Ben i Lewis szamotali się z nim, aż w końcu wynieśli chłopca z koi na dziób łodzi, tam gdzie złożony był baldachim. Harvey przeszedł na rufę i spokój stopniowo powrócił, ale Molly i tak bardzo długo nie mogła zasnąć.
Po dwóch dniach podróż stała się koszmarem. Porywisty wiatr był bardziej groźny niż pomocny, toteż zwinęli. żagiel. Nurt był coraz bystrzejszy, woda mulista. W głębi lądu musiało padać znacznie bardziej niż w Waszyngtonie. Przejmujący chłód ustępował w południe, a wówczas ich grube ubrania stawały się za gorące. W porze obiadu zmieniali stroje na lżejsze, które z kolei okazywały się za lekkie o zachodzie słońca. Ciągle było im albo za gorąco, albo za zimno.
Been i Lewis oddalili się od pozostałych i ze wzniesienia nad rzeką obserwowali wschód słońca.
— Głodni są, stąd w dużej mierze te kłopoty — rzekł Ben. Lewis skinął głową. — No i Molly zaczął się okres, nikogo do siebie nie dopuszcza. Biedny Harvey, wczoraj w nocy o mało go nie zabiła.
— Nie o Harveya się martwię — powiedział Lewis.
— Wiem. Nie mam pojęcia, czy Tomasz da radę, czy nie. Dałem mu środek uspokajający. Codziennie głowię się, co z nim będzie nazajutrz.
— Nie możemy wieźć do domu balastu — rzekł ponuro Lewis. — Nawet najsurowsze racjonowanie nie oszczędzi nam kłopotów z żywnością. Zaaplikujesz mu środki uspokajające, ale jeść będzie musiał, a ktoś inny będzie musiał za niego wiosłować…
— Tomasz wraca razem z nami — przerwał mu Ben, niespodziewanie przejmując dowodzenie. — Będzie nam potrzebny do badań, nawet gdyby miał wracać w kaftanie bezpieczeństwa.
Na moment obaj ucichli.
— Wszystko przez tę rozłąkę, prawda? — Lewis spoglądał na południe, w kierunku domu. — Nikt czegoś takiego nie przewidział. Jesteśmy inni niż ci przed nami! Całą tę przeszłość, książki do historii — wszystko można wywalić na śmietnik. Tego nikt nie przewidział — powtórzył cicho. / — Jeśli wrócimy, trzeba będzie objaśnić jakoś reszcie, co się z nami dzieje z dala od swoich.
— Wrócimy na pewno — rzekł Ben. — I właśnie dlatego potrzebny mi będzie Tomasz. Kto to mógł przewidzieć? Dopiero teraz, widząc, jak dalece się od nich różnimy, będziemy bardziej ostrożni. Ciekawe, jakie odkryjemy kolejne najmniej spodziewane różnice?
Lewis podniósł się. — Wracamy?
— Ja za chwilę.
Patrzył, jak Lewis ześlizguje się ze skarpy i wchodzi na pokład łodzi, a potem ponownie przeniósł wzrok na niebo. Ludzie — pomyślał ze zdumieniem — wyprawiali się tam, w górę, a on nie mógł zrozumieć, po co. Pojedynczo i w małych grupkach zapuszczali się w głąb dzikich lądów, przemierzali rozległe morza, wspinali się na góry nie tknięte wcześniej ludzką stopą. A on nie potrafił zrozumieć, po co to wszystko robili. Co pchało ich, z dola od bliskich, ku samotnej zagładzie albo śmierci wśród obcych? A te zniszczone domy, które wraz z innymi oglądał po drodze — zaprojektowane, jak stara chałupa Sumnerów, w dolinie, na jedną, dwie, trzy osoby; domy, których nieliczni mieszkańcy celowo izolowali się od innych przedstawicieli swojego gatunku. Dlaczego?
W ich rodzinie izolacja była karą. Nieposłuszne dziecko, pozostawione samo w pokoju na dziesięć minut, wychodziło stamtąd skruszone, radykalnie wyleczone z buntu.
Izolacja była karą, jaką wyznaczyli Dawidowi. Lekarze znali wszystkie szczegóły zdarzeń ostatniego miesiąca, jaki Dawid spędził wśród nich. Gdy zaczął im zagrażać — odizolowali go no zawsze, uznając to za dostatecznie surową karę. A tamci ludzie z odległej przeszłości szukali odosobnienia… Ben nie potrafił tego zrozumieć.
13
Od dwóch dni lało. Wiatr osiągał prędkość pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i ciągle się wzmagał.
— Trzeba wyciągnąć łódź na brzeg — zdecydował Lewis. Mimo wyłożenia całego pokładu natłuszczonymi płachtami, woda i tak sączyła się przez szczeliny, a od czasu do czasu fala przeskakiwała przez burtę i wlewała się do łodzi. Coraz częściej coś tarło o dno albo z trzaskiem wbijało się w burty.
Molly pompowała wodę, odtwarzając w pamięci obraz rzeki za rufą. Od czasu gdy wiele godzin temu minęli jakieś nabrzeże, nie można było nigdzie bezpiecznie przycumować.
— Jeszcze z godzinę — rzekł Lewis, jakby odpowiadając jej myślom. — W godzinę powinniśmy dopłynąć do tego niskiego brzegu.
— Nie wolno nam się cofać! — zaprotestował Tomasz. — Nie wolno nam tu zostać! — warknął na niego Harvey. — przestań się wygłupiać! Rozniesie nas!
— Ja nie wracam!
— Co ty na to, Ben — zapytał Lewis.
Zbici w gromadkę, siedzieli na dziobie; w środkowej części łodzi Molly z pokorną rezygnacją obsługiwała pompę, próbując oszukać obolałe mięśnie. Łódź zadrżała pod kolejnym ciosem. Ben kiwnął głową.
— Tu nie damy rady. Ale cofanie się w dół rzeki też nie będzie zbyt zabawne.
— Do roboty — zarządził Lewis podnosząc się z miejsca. Wszyscy byli przemoczeni, zziębnięci i wystraszeni. W zasięgu ich wzroku kłębiły się wody Shenandoah przy ujściu do Potomacu, a wiry, które na pierwszym etapie podróży omal ich nie zatopiły, teraz groziły strzaskaniem łodzi. Dopóki trwała powódź, nie mogli zbliżyć się do Shenandoah.
— Tomasz; zmień Molly przy pompie. I pamiętaj: poza tą pompą nic cię nie obchodzi. Machaj uczciwie!
Molly podniosła się, ale nie przerwała pompowania, dopóki Tomasz nie usadowił się na jej miejscu, gotów przejąć pracę bez przerwy. Kiedy ruszyła w stronę ostatniego: wiosła, Lewis zatrzymał ją:
— Idź na oko.
Na powrót umocowali wiosła w dulkach. Deszcz zalewał ich strumieniami. Tomasz pompował coraz szybciej. Woda chlupała im wokół nóg, a łódź, ledwo ją odcumowali, runęła szusem na sam środek rzeki. Woda na pokładzie zakołysała się — w tył, w przód.
— Kłoda! Płynie szybko! Godzina ósma! — krzyknęła Molly.
Obrócili łódź, a ta wyskoczyła do przodu. Mknęli teraz w dół rzeki, łeb w łeb z kłodą, która płynęła po ich lewej stronie.
— Sterczący , pień! Godzina dwunasta! Dwadzieścia metrów! — Molly ledwo zdążyła wymówić wszystko na czas. Łódź szarpnęła w lewo i śmignęła obok pnia. Powódź wszystko odmieniła. Kiedy płynęli w tamtą stronę, ścięty pień drzewa tkwił na lądzie. Nurt rzeki był teraz bystrzejszy, trzeba było użyć wszystkich sił, aby utrzymać łódź pośrodku.
— Drzewo! Godzina pierwsza! Dwadzieścia metrów! Znowu spłynęli na bok, a wówczas kłoda, która nie odstępowała ich przez cały czas, fiknęła kozła i znalazła się niebezpiecznie blisko.
— Kłoda! Godzina dziewiąta! Trzy metry!
Płynęli w strugach oślepiającego deszczu, mijając w pędzie nowo ukształtowaną linię brzegową i idąc łeb w łeb z masywną kłodą, która wirowała i koziołkowała na wysokości burty. Nagle Molly dostrzegła wyczekiwaną niszę i krzyknęła:
— Ziemia! Godzina druga, dwadzieścia metrów! Ostro wjechali w brzeg. Ciągnęli za sobą coś, czego nie dało się dostrzec przez mulistą wodę i co poderwało dziób łodzi na powrót ku rzece. Łódź zachybotała się gwałtownie, a woda chlusnęła przez burtę. Lewis i Ben wyskoczyli pośpiesznie i pociągnęli łódź do brzegu, brodząc po piersi w brunatnej, niespokojnej wodzie. Kiedy pod dnem zachrzęścił żwir i kamienie, inni także wskoczyli do wody i chwyciwszy razem za liny, wyciągnęli łódź z rzeki, osadzili ją na piasku, przycumowali, zadowoleni, że choć na chwilę znaleźli się z dala od niebezpieczeństwa. Molly zdyszana położyła się w błocie, ale poderwał ją głos Lewisa: