— Bardzo jesteś zajęty? — zapytała stając w drzwiach gabinetu Bena. — Chciałabym z tobą pomówić.
— Miriam? — Pytanie było odruchowe, podobnie jak jej nieznaczne skinienie głową w odpowiedzi. Jedynie Miriam mogła przyjść tu sama; każda z młodszych sióstr pojawiłaby się w jej towarzystwie. — Wejdź. Chodzi o Molly, prawda?
— Tak.
Miriam zamknęła drzwi i usiadła na wprost biurka Bena. Biurko zawalone było papierami, notatkami, dziennikami obserwacji medycznych, które Ben sporządzał podczas Wyprawy. Przeniósłszy wzrok z papierów na ich właściciela, Miriam i w nim dostrzegła zmianę. Podobną jak w Molly. Jak we wszystkich uczestnikach ekspedycji.
— Kazałeś mi się zgłosić, jeśli nie będzie poprawy — powiedziała Miriam. — Z nią jest coraz gorzej. Unieszczęśliwia pozostałe siostry. Czy nic nie możesz dla niej zrobić?
Ben westchnął, odchylił głowę na oparcie fotela i spojrzał w sufit.
— To musi potrwać. Miriam pokręciła głową.
— Już to mówiłeś. Jak się czują Tomasz i Jed? A ty sam? — Wszyscy dochodzimy do siebie — odparł Ben z uśmiechem. — I ona wróci do normy, Miriam. Wierz mi, ona także.
Miriam pochyliła się ku niemu.
— Nie wierzę ci. Myślę, że ona wcale nie chce do nas wrócić. Opiera się nam. Jeżeli ma pozostać taka jak teraz, lepiej by było, żeby w ogóle nie wracała. Dla reszty sióstr jest to nie do zniesienia. — Miriam pobladła, głos jej drżał. Odwróciła głowę.
— Porozmawiam z nią — obiecał Ben.
Miriam wydobyła z kieszeni kawałek papieru. Rozłożyła go na biurku Bena.
— Przyjrzyj się temu. Co to może znaczyć?
Były to karykatury braci narysowane przez Molly w początkach wyprawy. Ben przyjrzał im się uważnie, zwłaszcza tej, która przedstawiała jego. Czyżby naprawdę wyglądał tak ponuro? Tak nieprzystępnie? Brwi ma z pewnością mniej krzaczaste i groźne?
Ona z nas drwi! Zadrwiła z was. Nie ma prawa wyśmiewać się w ten sposób z naszych braci — oburzyła się Miriam. — Całymi dniami obserwuje siostry przy pracy i w zabawie. Nie włącza się, póki nie damy jej wina, a i wtedy pozostaje obca. Ciągle nas obserwuje. Nas wszystkich.
Ben wygładził kartkę i zapytał:
— Co proponujesz, Miriam? Co mamy zrobić?
— Nie wiem. Każ jej przerwać prace nad rysunkami z wyprawy. To wywołuje myśli o tamtym, o tym, co się stało. Każ jej przyłączyć się do sióstr w ich codziennych obowiązkach — tak jak to dawniej robiła. Zabroń jej zamykać się na długie godziny w tym pokoiku.
— Musi być sama, kiedy rysuje — zaprotestował Ben. — Ja też piszę swoje sprawozdanie w samotności, a Lewis potrzebuje odosobnienia, żeby analizować możliwości techniczne łodzi i konieczne zmiany w jej konstrukcji.
— Ale ty, Lewis i reszta robicie to, bo musicie, a ona dlatego, że tak chce. Ona chce być sama! Szuka po temu pretekstów, rysuje różne rzeczy, nie tylko szkice z wyprawy. Każ jej, żeby cię wpuściła do swojego pokoju i pokazała, co tam robi!
Ben powoli pokiwał głową.
— Odwiedzę ją dzisiaj — powiedział.
Po wyjściu Miriam Ben raz jeszcze przyjrzał się szkicom z niewyraźnym uśmiechem. Nie ma co, Molly celnie ich podpatrzyła. Była bezlitosna, chłodna i precyzyjna. Poskładał kartkę i ukrył ją w swojej sakiewce. Pomyślał o Molly i pozostałych.
To, co powiedział o Tomaszu, było kłamstwem. Tomasz nie wyzdrowiał, może już nigdy nie będzie normalny. Niemal całkowicie uzależnił się od swoich braci. Ani na chwilę nie pozwalał się z nimi rozdzielić, a nocą sypiał to z jednym, to z drugim. Z Jedem było nieco lepiej, ale i on wymagał ciągłego potwierdzania własnej osobowości.
Na Lewisie podróż nie wycisnęła żadnego piętna. Bez specjalnego wysiłku wyszedł z dawnego życia i włączył się w nie z powrotem. Harvey był nadmiernie pobudliwy, ale już nie tak jak przed tygodniem, a znacznie mniej niż tuż po ponownym spotkaniu z braćmi. W końcu całkiem wydobrzeje.
A on, Ben? Jak tam z Benem? — zapytał drwiąco samego siebie. Uznał, że jest wyleczony.
Poszedł pomówić z Molly. Miała swój pokój w skrzydle administracji szpitala. Zapukał lekko do drzwi, po czym otworzył je, zanim Molly zdołała odpowiedzieć. Drzwi zamykało się rzadko, za dnia prawie nigdy, ale zamknięcie drzwi przez Molly wydawało się czymś naturalnym — także zamykał się w pokoju na czas pracy. Stanął i przyglądał się jej przez chwilę. Czy wsunęła coś pod kartkę rozłożoną na desce kreślarskiej? Nie był tego pewien. Molly usiadła plecami do okna, deska zakołysała się przed nią.
— Serwus, Ben.
— Możesz mi poświęcić parę minut?
— Tak. To Miriam cię przysłała, prawda? Spodziewałam się tego.
— Siostry bardzo się o ciebie martwią.
Spuściła wzrok i dotknęła leżącej na stole kartki.
Jest inna — pomyślał Ben. Nikt już nie pomyliłby jej z Miriam czy którąkolwiek z sióstr. Obszedł stół i przyjrzał się rysunkowi. Szkicownik Molly otwarty był na stronie zapełnionej małymi, pośpiesznie naszkicowanymi sylwetkami budynków, zniszczonych ulic, stosów gruzu. Rysowała właśnie całostronicowy obraz jednej z dzielnic Waszyngtonu. Benowi zdawaio się przez chwilę, że jest tam z powrotem, jako świadek zniszczenia, tragedii umarłej epoki. Molly zdołała odtworzyć na papierze obrazy tkwiące w jego wyobraźni. Odwrócił się i wyjrzał przez okno na barwne plamy wzgórz w pełnym słońcu.
Patrząc na niego, Molly uświadomiła sobie, że ani Tomasz, ani Jed nie chcieli z nią rozmawiać. Tomasz unikał jej jak trędowatej, a Jed miał w głowie inne, poważniejsze problemy. Harvey mówił strasznie dużo, ale nigdy niczego nie powiedział. A Lewis był zbyt zajęty.
Ale — pomyślała — może przecież rozmawiać z Benem. Razem. mogliby ponownie przeżyć wyprawę, spróbować zrozumieć, co się stało — bo cokolwiek przydarzyło się Molly, przydarzyło się także i jemu, Dostrzegła to w wyrazie jego twarzy, w gwałtownym odwróceniu wzroku od jej rysunku. Coś w nim drzemało, gotowe się obudzić, gotowe szeptać mu do ucha, jeśli tylko on sam na to zezwoli — tak jak drzemało w Molly, zmieniając jej widzenie świata. To coś przemawiało do niej nie słowami, lecz barwą, symbolami, których nie potrafiła odczytać, w snach, w ulotnych zwidzeniach. Patrzyła na oświetlonego słońcem Bena. Światło złociło każdy włosek na jego ramieniu, tworząc las złocistych drzew na brązowej równinie. Ben poruszył się; zmierzch nad doliną okrył drzewa czernią.
— Siostrzyczko — zaczął, ale ona uśmiechnęła się i pokręciła głową.
— Nie nazywaj mnie tak — poprosiła. — Mów… jak chcesz, ale nie tak. — Zaniepokoiła go, ale grymas, który pojawił się i natychmiast zniknął, pozostawił twarz Bena nieodgadnioną. — Mów do mnie Molly. Molly — i już.
Ben zdążył już jednak stracić wątek. Pomyślał, że różnica leży w wyrazie twarzy. Fizycznie Molly była identyczna z Miriam i resztą sióstr, zmieniła się tylko wymowa jej rysów. Wyglądała bardziej dojrzale — bardziej bezwzględnie Benowi brakowało odpowiedniego określenia: stanowczość głębia.
— Wezmę cię na jakiś czas pod obserwację — oznajmił znienacka Ben. Wcale nie to zaczął przedtem mówić, nawet o czymś podobnym nie pomyślał, póki nie wypowiedział tych słów na głos.
Molly wolno pokiwała głową.
Ben jeszcze się wahał. Zastanawiała się, co jeszcze może mieć jej do powiedzenia.
— Wyznacz mi wizyty — powiedziała w końcu łagodnie. — Poniedziałki, środy, soboty, zaraz po obiedzie — odparł szorstko. Zapisał w notesie.
— Od dzisiaj? Czy też każesz mi czekać do poniedziałku?