Kpi sobie — pomyślał ze złością i z trzaskiem zamknął notes. Okręcił się na pięcie i skierował ku drzwiom.
— Od dzisiaj — rzucił oschle.
Głos Molly zatrzymał go na progu.
— Ben, czy myślisz, że odchodzę od zmysłów Tak twierdzi Miriam.
Stał z ręką na klamce, nie patrząc na Molly. Jej pytanie zaszokowało go. Wiedział, że powinien ją pocieszyć, powiedzieć coś kojącego — o tym, jak Miriam bardzo się martwi; o czymkolwiek.
— Zaraz po obiedzie — powtórzył szorstko i wyszedł z pokoju.
Spod obrazu Waszyngtonu Molly wydobyła kartkę, którą tam uprzednio wsunęła, i wpatrzyła się w nią zwężonymi oczami. Rysunek przedstawiał dolinę, zmienioną o tyle, że mieścił się w niej i stary młyn, i szpital, i dom Sumnerów, ustawione jeden obok drugiego w sposób sugerujący ścisłą współzależność. Nie o to jednak chodziło — Molly nie wiedziała, gdzie tkwił błąd. Tam, gdzie mieli być narysowani ludzie, widniały delikatne znaczki ołówkiem: grupa przy młynie, tłumek przed wejściem do szpitala, kilkoro w polu na tyłach starego domu. Molly wytarła znaczki gumką i leciutko naszkicowała pojedynczą sylwetkę — postać mężczyzny stojącego na polu. Narysowała i drugą postać — tym razem kobiecą — jak pokonuje przestrzeń między domem a szpitalem. Tak właśnie wyglądają proporcje — pomyślała. Budynki, a zwłaszcza młyn, były gigantyczne, figurki zaś maleńkie, skarlałe z winy przedmiotów, które były dziełem ich rąk. Molly przypomniała sobie widziane w Waszyngtonie szkielety: postać ludzka sprowadzona do kości była jeszcze mniejsza. Ludzie na jej rysunku będą zatem wychudli, szkieletowaci…
Ni stąd, ni zowąd podarła kartkę, zmięła ją i cisnęła do kosza na śmiecie. Ukryła twarz w dłoniach.
Odprawią na jej cześć Pożegnanie Utraconego myślała chaotycznie. Siostry znajdą pocieszenie u innych, a uczta, podczas której demonstrować się będzie solidarność w obliczu bolesnej straty, przeciągnie się aż do świtu. W blasku wschodzącego słońca pozostałe siostry podadzą sobie ręce tworząc zamknięty krąg — i od tej chwili ona przestanie dla nich istnieć. Nie będzie ich już torturowała swoją nową innością, osobnością. Nikt nie ma prawa unieszczęśliwiać rodzeństwa — myślała Molly. Nie ma prawa do życia ktoś, kto swoim istnieniem zagraża dobru rodziny. Takie jest prawo.
Jedząc z siostrami obiad w stołówce, Molly próbowała dzielić wesołość, która towarzyszyła rozmowie o zaplanowanym na wieczór przyjęciu sióstr Julie z okazji osiągnięcia przez nie dojrzałości.
— Pamiętajcie — ostrzegała Meg z przebiegłym uśmiechem — żeby było nie wiem ile propozycji, odrzucamy wszystkie bransolety. A która pierwsza zobaczy braci Clark, ma prędko któremukolwiek nałożyć bransoletę, zanim on zdoła ją powstrzymać. — Roześmiała się gardłowo. Już dwukrotnie próbowały zdobyć braci Clark i za każdym razem ubiegały je inne siostry. Tego wieczora miały się rozdzielić i zająć posterunki wzdłuż ścieżki do amfiteatru, aby tam czekać na młodych rumianych braci Clark, którzy przekroczyli próg dojrzałości zaledwie tej jesieni.
— Wszyscy będą krzyczeć, że tak nie wolno — zaprotestowała Miriam, lecz bez przekonania.
— Wiem o tym — odparła ze śmiechem Meg.
Melissa rozchichotała się do wtóru, a Marta z uśmiechem spojrzała na Molly.
— Ja będę przy pierwszym żywopłocie — powiedziała. — Ty masz czekać koło ścieżki do młyna. — Oczy jej się skrzyły. — Bransolety już gotowe. Są czerwone, każda ma sześć dzwoneczków. Ale się rozdzwoni, kto taką dostanie! — Sześć dzwonków oznaczało, że wszystkie siostry zapraszają wszystkich braci.
Rozglądając się po kafeterii, Molly zauważyła, że wszędzie siedzą podobne ściśnięte grupki. Konspirują, ze śmiechem planują podboje, zastawiają sidła… Jak przez kalkę — pomyślała. — Jak manekiny.
Na swoje jasne, rozpuszczone włosy siostry Julie nałożyły wianki z ciemnoczerwonych kwiatów. Zdecydowały się na długie tuniki, mocno wydekoltowane z tyłu, z przodu zaś udrapowane tak, aby jak najbardziej uwydatnić piersi. Siostry Julie były nieśmiałe, pogodne, małomówne; żywiły się głównie powietrzem. Miały po czternaście lat.
Molly gwałtownie odwróciła wzrok; zapiekły ją oczy. Przed sześciu laty stała w tym miejscu dokładnie tak, jak one teraz: oblana rumieńcem, zalękniona i dumna, z bransoletą braci Henry na przegubie dłoni. Tak, bracia Henry — pomyślała znienacka. Zdążyła już zapomnieć, że to Henry był jej pierwszym mężczyzną. Spojrzała na bransoletę, która zdobiła jej lewą rękę, i znów odwróciła oczy. Jedna z sióstr dopadła Clarka przed innymi, a zatem odbędzie się wspólna zabawa na macie. Bardzo gładkie jeszcze twarze braci Clark były równie nieskazitelne jak twarze sióstr Julie.
Każdy szukał teraz właściciela bliźniaczej bransolety. Ze śmiechem przepychano się koło długich stołów.
— Dlaczego nie przyszłaś dzisiaj na wizytę? Molly obróciła się na pięcie i tuż przy sobie zobaczyła Bena.
— Zapomniałam — odparła:
— Wcale nie zapomniałaś.
Spuściła wzrok i spostrzegła, że Ben nie pozbył się jeszcze swojej. bransolety. Była to bardzo skromna plecionka z trawy, bez żadnych ozdób, bez symbolu braci. Powoli, nie podnosząc oczu, Molly zaczęła odrywać od swojej bransolety srebrne dzwoneczki, a kiedy został już tylko jeden zsunęła bransoletę z dłoni i wyciągnęła ją w kierunku ręki Bena. Ben opierał się przez chwilę, potem jednak wyciągnął dłoń i bransoleta prześliznęła się przez kostki jego palców, przez wydatny nadgarstek. Dopiero wtedy Molly spojrzała mu w oczy. Twarz Bena była maską — zacięta, obcą, nieprzyjemną. Pomyślała, że gdyby tylko udało jej się zedrzeć tę maskę, znalazłaby pod spodem coś całkiem innego.
Nagle Ben skinął głową, odwrócił się i odszedł. Molly śledziła wzrokiem jego oddalającą się postać. Wyobraziła sobie, jak bardzo Miriam i pozostała siostry będą na nią złe. Jeden z braci Clark okazał się nagle nadprogramowy. Nie miało to większego znaczenia, ale Miriam liczyła na udział wszystkich sióstr w zabawie; teraz było nie do pary.
Siostry Julie tańczyły z braćmi Lawrence i Molly doznała nagłego ukłucia smutku. Lewis był płodny — może inni jego bracia też. Jeśli jedna z sióstr Julie zajdzie w ciążę i zostanie odesłana do sekcji reproduktorek, ich następnym bankietem będzie Pożegnanie Utraconego. Patrzyła na tańczących i nie potrafiła odróżnić Lewisa od Lawrencea, Lawrencea od Lestera…
Zatańczyła z Barrym, potem z Meg i Justinem, z Miriam i Clarkiem, znowu z Meg, z Melissą, z dwoma braćmi Jeremy, ale nie z Jedem. Jed stał pad ścianą i w napięciu obserwował braci. Swoją bransoletę wciąż nosił na ręku, chociaż każdy z jego braci mógł się już poszczycić szerokim asortymentem bransolet. Biedny Jed — pomyślała Molly, żałując niemal, że to nie jemu oddała swoją bransoletę.
W towarzystwie Marty i Curtisa zjadła kanapkę ze sznyclem i wypiła jeszcze trochę bursztynowego wina, które tak cudownie mąciło jej w głowie. Potem zatańczyła z którąś z sióstr Julie, bardzo przejętą bliskim nadejściem nocy. Lada chwila bracia Lawrence mieli zagarnąć ją i siostry na całą resztę wieczoru.
Melodia zmieniła się. Jeden z braci Lawrence poprosił do tańca partnerkę Molly, a ta spojrzała na niego z wstydliwym uśmiechem, który pojawił się, zniknął i znów powrócił. Oddalili się tańcząc.
Ktoś trącił Molly w ramię. Odwróciwszy się, stanęła twarzą w twarz z Benem. Ben był poważny. Podał jej ramię i zaczęli tańczyć: żadne nie przemówiło, żadne się nie uśmiechnęło. Ben przemanewrował Molly tańcem do stołu, gdzie podał jej kieliszek wina. Wypili w milczeniu i razem opuścili aulę. Gdy wychodzili, Molly na ułamek sekundy dostrzegła twarz Miriam. Wyprostowała się wyzywająco, wyżej uniosła głowę i razem z Benem wkroczyła w chłodną noc.