15
— Chciałabym posiedzieć trochę nad rzeką: — wyznała Molly. — Zimno ci? — zapytał Ben, a gdy odparła, że tak, przyniósł im obojgu peleryny.
Molly patrzyła w jasną smugę wody, ciągle inną, a przecież niezmienną — i czuła bliskość Bena, bez dotknięć, bez słów. Przez pęczniejącą tarczę księżyca przebiegały pierzaste chmury. Wkrótce nadejdzie pełnia, przyjdzie żniwny księżyc i skończy się babie lato. Postać mężczyzny rysowała się ostro, jednoznacznie. Niekształtne naczynie — pomyślała Molly — jak produkt niedoświadczonych rąk, które z czasem dopiero nabiorą wprawy.
Księżyc w rzece drgnął, rozszczepił się na długie, połyskliwe pasma, które splatały się, rozplatały i łączyły, tworząc szeroką wstęgę świetlistej wody o metalicznym połysku — po czym znów się rozdzielały. Głos rzeki bijącej o brzeg był łagodny, tajemniczy.
— Zimno ci? — spytał ponownie Ben. W świetle księżyca twarz miał bladą, brwi zaś ciemniejsze niż za dnia, proste, ciężkie. Może czuł do niej żal — trudno to było odgadnąć. Molly pokręciła głową i znów odwróciła się ku rzece.
Pomyślała, że rzeka żyje i kiedy już — już wydaje się człowiekowi, że ją zna — ona zmienia się nagle, ukazując inne oblicze, inny nastrój. Tej nocy pełna była mamiących zaklęć, pełna obietnic — i chociaż Molly wiedziała, że są to obietnice fałszywe, i tak słyszała kuszący szept rzeki, czuła jej magiczną siłę.
Ben także myślał o rzece — o rzece rozdętej powodzią, lśniącym strumieniem rwącej nad żwirowym dnem, nad skałami, rozbryzgującej się w pianę o głazy. Znowu zobaczył niewielkie ognisko na brzegu i sylwetkę dziewczyny na tle migotliwej wody, podczas gdy bracia holowali łódź na wzgórze.
— Przepraszam, że dzisiaj nie przyszłam — zabrzmiał nagle cichy głos Molly. — Byłam już prawie pod twoimi drzwiami, ale musiałam się cofnąć. Nie wiem czemu.
Z auli dobiegł ich zbiorowy wybuch śmiechu i Ben z żalem pomyślał, że trzeba było zatrzymać się trochę dalej. Chmura przesłoniła tarczę księżyca i rzeka stanęła w czerni. Pozostał tylko jej głos i ów szczególny zapach świeżej wody.
— Zimno ci? — zapytał znowu Ben, tak jakby blask księżyca miał w sobie ciepło, którego teraz zabrakło.
Zbliżyła się do niego.
— Kiedy płynęliśmy do domu — rzekła cichym, rozmarzonym głosem — ciągle słyszałam, jak rzeka mówi do mnie, jak mówią drzewo i chmury. Myślę, że było to tylko zmęczenie i głód, ale ja naprawdę słyszałam te głosy, nie mogłam tylko prawie nigdy rozróżnić słów. A ty, Ben, też słyszałeś?
Pokręcił głową i chociaż teraz, gdy księżyc zniknął za chmurą, nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy, Molly zrozumiała, że Ben zaprzecza istnieniu głosów. Westchnęła.
— Co by było, gdyby ktoś chciał samodzielnie pracować nad jakimś pomysłem? — zapytała po chwili.
Ben drgnął.
— To się zdarza — odparł wykrętnie. — Odbywa się wówczas dyskusja, a jeśli motywy są rozsądne i nie brakuje akurat wyposażenia, żywności, i tak dalej — autor pomysłu może się brać do roboty.
Chmura uwolniła księżyc. Po krótkotrwałych ciemnościach jego blask wydawał się jaśniejszy.
— Jeśli inni uznają pomysł za bezwartościowy? — dopytywała się dalej Molly.
— Wówczas jest to pomysł bezwartościowy, któremu nikt nie zechce poświęcać czasu.
— A gdyby to było coś, czego nie da się dokładnie wytłumaczyć, czego nie sposób ująć w słowa?
— O co ci chodzi, Molly? Powiedz wprost — rzekł Ben patrząc jej w oczy. Twarz Molly była blada jak księżyc, z głębokimi cieniami w miejscach oczu i czarną plamą ust bez uśmiechu. Molly spojrzała na Bena i księżyc znalazł odbicie w jej oczach. Twarz stała się świetlista, jakby blask emanował od środka. Ben uświadomił sobie, że Molly jest piękna. Nie dostrzegał tego wcześniej, a teraz zaszokowała go ta myśl, samorodna i natarczywa.
Molly podniosła się gwałtownie.
— Pokażę ci — oświadczyła. — To jest w moim pokoju. Ramię w ramię, nie dotykając się jednak, poszli z powrotem w kierunku szpitala. Oczywiście — myślał Ben — wszystkie siostry Miriam są piękne, inne siostry zresztą też. Bracia też są przystojni, prawie wszyscy. To był pewnik. Pewnik, który nie znaczył nic.
Molly zasłoniła okno swojego małego pokoiku i rzuciła pelerynę na krzesło przy stole. Potem wyjęta rysunki i zaczęła je przerzucać. W końcu podała jeden Benowi.
Rysunek przedstawiał kobietę, która była Benowi obca — a jednak coś w niej wydawało się znajome. Uświadomił sobie, że to Sara — zmieniona, ale jednak Sara. Obok niej w nieskończoność biegły lustra, w każdym zaś lustrze widniała kobieta, też Sara, ale za każdym razem nieco inna. Jedna spazmatycznie zaciskała usta, inna uśmiechała się serdecznie, jeszcze inna była beztrosko roześmiana, następna miała siwiejące włosy, zmarszczki… Ben w oszołomieniu spojrzał na Molly.
Podała mu inny rysunek. Było na nim drzewo, nic poza tym. Drzewo wyrastające z litej skały. Paradoks, wobec którego Ben poczuł się nieswojo.
Kolejny rysunek. Wcisnęła mu go brutalnie w dłonie. Maleńka łódeczka na ogromnym morzu, które wypełniało kartkę od brzegu do brzegu. W łódce znajdowała się samotna postać, tak mała, że prawie niedostrzegalna, nie do zidentyfikowania.
Zaniepokoiły go te rysunki. Spojrzał przez stół na siedzącą po przeciwnej stronie Molly. Wpatrywała się w niego z natężeniem. Była rozpalona, miała wypieki, oczy nienaturalnie jej błyszczały.
— Potrzebuję pomocy, Ben. — Jej głos był cichy i naglący. — Potrzebuję twojej pomocy.
— Co takiego?
— Muszę to wszystko namalować farbami. Nie wiem dlaczego, ale muszę. Inne rzeczy też. Ołówkiem nie wychodzi, tuszem też nie. Muszę mieć kolor i światło! Błagam cię!
Rozpłakała się. Ben patrzył na nią zdumiony. A więc to był ten cały sekret? Że Molly chce malować? Powstrzymał uśmiech, który chciał do niej skierować jak do dziecka, proszącego o coś, co już do niego należy.
Odczytała jego myśli i usiadła, opierając głowę na leżącej z tyłu pelerynie. Przymknęła oczy.
— Miriam to rozumie, inne siostry też — powiedziała znużonym głosem. Rumieńce zniknęły, Molly wydawała się teraz bardzo młoda i zmęczona. — Nie chcą na to pozwolić.
— Dlaczego nie? Co komu szkodzi malowanie?
— Ja… one nie lubią tego uczucia, które w nich budzą moje rysunki. Uważają, że to im zagraża. Miriam tak sądzi. Inni też z czasem zaczną.
Ben spojrzał na łupinkę łodzi w bezmiarze oceanu.
— Nie musisz przecież malować koniecznie tego. Możesz tworzyć inne obrazy, prawda?
Pokręciła przecząco głową. Oczy nadal miała zamknięte. — Gdybyś miał pacjenta z chorym sercem, czy leczyłbyś go na uszy, bo to łatwiejsze?
Teraz ona z kolei spojrzała mu w oczy. W jej twarzy nie było ani cienia drwiny.
— Rozmawiałaś już z Miriam?
— Miriam znalazła portrety braci, które rysowałam podczas wyprawy. Zatrzymała je. Nie muszę rozmawiać ani z nią, ani z resztą sióstr. Wiem, co powiedzą. Sprawiam im już tylko ból. — Pomyślała o siostrach igrających na macie z braćmi Clark: popijają bursztynowe wino, pieszczą gładkie ciała chłopców — mężczyzn. To nie grupowy seks — przyszło jej nagle do głowy. — To mężczyzna i kobieta rozszczepieni na wiele fragmentów, jak księżyc na gładkiej tafli rzeki. Siostry tworzyły organizm żeński, bracia Clark męski… Gdy się połączą, organizm żeński nie osiągnie tej nocy pełni szczęścia, brakuje mu bowiem jednego elementu. Jedna cząstka dawno już ubyła z jego ciała. I ta właśnie cząstka, jak amputowana kończyna, budzi urojony ból.