Barry oderwał wzrok od kartki. Ben posępnie skinął głową: Postanowienia były sprawiedliwe i wyrozumiałe. Podzielał udrękę braci i wiedział, że ich cierpienia skończą się dopiero wraz z powrotem łodzi, kiedy to będą mogli odprawić w jego intencji Pożegnanie Utraconego. Dopiero wtedy wszyscy staną się znowu wolni.
Molly patrzyła na pomykające rzeką łódki. Przy sterze wiodącej łodzi stał Ben; wiatr rozwiewał mu włosy. Nie odwrócił głowy ku domowi Sumnerów, dopiero gdy łódź dotarła do pierwszego zakola, za którym miała jej zniknąć a oczu, Molly dostrzegła na moment bladą twarz Bena. Zaraz potem wszystko zniknęło.
Molly długo jeszcze stała przy wielkim oknie. Przypominała sobie głos rzeki i odpowiedzi płynące z wierzchołków drzew, przypomniała sobie, jak wiatr poruszał koronami drzew nie muskając ani źdźbła trawy. W jej pamięci odżyły cisza i ciemność, które przytłaczały ich nocą, dotykając, sprawdzając, smakując intruzów. Jej dłoń podążyła w stronę brzucha i ucisnęła to miejsce, gdzie rosło wewnątrz niej nowe życie.
Letnie upały ustąpiły wczesnym wrześniowym przymrozkom. todzie powróciły, ale tym razem przy sterze stał ktoś inny. Drzewa zapłonęły żółcią i czerwienią, spadł śnieg, a w styczniu Molly sama, bez niczyjej pomocy, wydała na świat syna. Leżała patrząc na niemowlę, które spoczywało w zgięciu jej ramienia, i uśmiechnęła się do niego.
— Kocham cię — szepnęła czule. — Będziesz się nazywał Marek.
Przez ostatnie miesiące ciąży Molly powtarzała sobie niemal codziennie, że następnego dnia pośle Barry'emy wiadomość i, poddając się jego woli, da się umieścić na oddziale reproduktorek. Teraz jednak, patrząc na czerwone niemowlę o oczkach zaciśniętych tak mocno, jakby ich w ogóle nie miało — wiedziała, że nigdy go nie odda.
Co dzień rano bracia Andrew przynosili jej drewno i kosz z jedzeniem, w którym było wszystko, o co poprosiła. Zostawiali to na werandzie i odchodzili. Molly nie widywała nikogo, najwyżej z bardzo daleka. Skoro tylko Marek zaczął rozumieć jej słowa, Molly zaczęła wpajać mu konieczność zachowania ciszy, podczas gdy bracia Andrew kręcili się w pobliżu domu. Kiedy podrósł i zaczął bez końca pytać ,.dlaczego”, musiała mu powiedzieć, że bracia Andrew zabraliby go i oddali do szkoły i już nigdy więcej nie zobaczyłby matki. Wówczas po raz pierwszy zobaczyła, że chłopieć się boi. Odtąd na czas odwiedzin lekarzy stawał się tak cichy jak ona.
Chętnie uczył się chodzić i mówić. Czytać zaczął mając cztery lata i długie godziny spędzał skulony przy kominku nad rozsypującymi się książkami ze starej biblioteki. Czasem były to książki dla dzieci, czasem nie — Marek nie przebierał. Bawili się w chowanego po wszystkich zakamarkach, a w pogodne dni także i na zboczu za domem, z dala od oczu innych mieszkańców doliny, którzy nigdy. pod żadnym pozorem, nie odważyliby się wejść do lasu chyba że na wyraźny rozkaz. Molly śpiewała synkowi i opowiadała mu wyczytane w książkach bajki, a gdy już wyczerpali cały zasób książek — sama wymyślała historyjki. Któregoś dnia Marek sam wymyślił bajkę. Molly śmiała się z niej uradowana i odtąd każde z nich było na przemian to bajarzem, to słuchaczem. Gdy Molly malowała. Marek też coś rysował albo brał się za farby i pędzel. Coraz częściej jednak bawił się gliną znad rzeki, lepiąc figurki, które dosychały później w słońcu na balkonie.
Gdy Marek podrósł, mogli zapuszczać się dalej w głąb lasu. Pewnego letniego dnia pięcioletni wówczas chłopiec spędził tam kilka godzin. Molly pokazywała mu paprocie i wątrobniki, zwracając uwagę chłopca na zmiany barwy delikatnych listków pod wpływem słońca, które soczystą zieleń potrafiło przeistoczyć w głęboką czerń.
— Dosyć na dzisiaj — oznajmiła w końcu. Marek zaprotestował.
— Chodź, wdrapiemy się na sam czubek i zobaczymy cały świat.
— Następnym razem — odparła. — Zabierzemy z sobą jedzenie i wdrapiemy się na szczyt. Następnym razem.
— Obiecujesz?
— Obiecuję.
Schodzili w dół powoli, zatrzymując się często, aby obejrzeć z bliska to kamień, to młodą roślinkę, to znów korę starego drzewa — wszystko; co ciekawiło Marka. Doszedłszy do krawędzi lasu, przystanęli i rozejrzeli się ostrożnie, zanim opuścili schronienie drzew. Potem, trzymając się za ręce, pobiegli do kuchennych drzwi i ze śmiechem próbowali zmieścić się w nich jednocześnie.
— Za duży się robisz! — zawołała Molly, puszczając Marka przodem.
Marek zatrzymał się gwałtownie, szarpnął ją za rękę i spróbował rzucić się do ucieczki. Jeden z braci Barry wszedł do kuchni z jadalni, a inny zamknął drzwi wejściowe, stając za Molly i Markiem. Trzej pozostali w milczeniu weszli do kuchni i nie wierząc własnym oczom w milczeniu wpatrywali się w chłopca.
W końcu któryś przemówił:
— To Bena?
Molly przytaknęła. Jej ręka ściskała dłoń Marka aż do bólu. Marek stał tuż przy niej i z przerażeniem patrzył na braci.
— Kiedy? — zapytał ten sam, który zadał poprzednie pytanie.
— Pięć lat temu, w styczniu.
Jej rozmówca westchnął ciężko.
— Będziesz musiała pójść z nami, Molly. Chłopiec też. Potrząsnęła głową i zrobiło jej się słabo ze strachu.
— Nie! Dajcie nam spokój. Nikomu nie przeszkadzamy! Zostawcie nas!
— Takie jest prawo — odparł beznamiętnie rat. — Wiesz o tym równie dobrze jak my.
— Obiecaliście!
— Nasze porozumienie nie dotyczyło t e g o. — Zrobił krok w jej stronę. Marek wyszarpnął dłoń z uścisku Molly i rzucił się na niego.
— Zostaw moją mamę! Idź sobie! Nie ruszaj mojej mamy!
Ktoś pochwycił Molly za ramiona i przytrzymał ją; ktoś inny złapał i uniósł w górę Marka, który kopał i wił się z wściekłością, wrzeszcząc bez przerwy jak opętany.
— Nie róbcie mu krzywdy! — krzyknęła Molly, próbując się wyswobodzić. Nie poczuła prawie ukłucia zastrzyku. Jak przez mgłę dobiegł ją ostatni rozpaczliwy krzyk Marka, a potem nie było już nic.
18
Molly zamrugała powiekami i zacisnęła je w obronie. przed jaskrawością srebrzystego szronu, który okrywał wszystko dookoła. Stojąc bez ruchu, usiłowała przypomnieć sobie, gdzie jest, kim jest — cokolwiek. Kiedy znów otworzyła oczy, oślepiająca jasność oszołomiła ją na nowo. Czuła się jak po przebudzeniu z długiego, koszmarnego snu, który zacierał się coraz bardziej, w miarę jak usiłowała go odtworzyć. Ktoś szturchnął ją w ramię.
— Zamarzniesz tutaj na śmierć — powiedział tuż przy niej jakiś głos. Odwróciwszy się, Molly ujrzała kobietę. Nie znała jej. — No, wejdź do środka — ponagliła ją tamta nieco głośniej. Pochyliła się i bacznie przyjrzała Molly. — Przychodzisz do siebie, co?
Wzięła ją za ramię i wprowadziła do ciepłego domu. Siedzące tam kobiety obojętnie podniosły wzrok, po czym znów pochyliły się nad szyciem. Kilka było w zaawansowanej ciąży. Niektóre patrzyły tępo przed siebie, z pustką w oczach, z pustymi rękami.
Kobieta, która pomogła Molly, podprowadziła ją teraz do krzesła i powiedziała:
— Posiedź sobie chwilę spokojnie. Pamięć zaraz ci wróci. Natychmiast po tym zajęła swoje miejsce i wzięła się do fastrygowania.
Molly wpatrywała się w podłogę, oczekując nadejścia wspomnień, ale przez dłuższą chwilę pamiętała jedynie uczucie koszmarnego strachu, żadnych szczegółów.