Przywiązywali ją do jakiegoś stołu — przypomniała sobie nagle. I to nie raz. Co z nią robili — nie, pamiętała. Innym razem jakieś kobiety trzymały ją przy ziemi — co robiły Przeniknął ją gwałtowny dreszcz i zamknęła oczy. Wspomnienie cofnęło się. Marek — pomyślała nagle z niespodziewaną jasnością. Marek! Podskoczyła i rozejrzała się wokoło błędnym wzrokiem. Kobieta, z którą się zaprzyjaźniła, podbiegła i chwyciła ją za ramię.
— Uspokój się, Molly, bo znowu cię tam wezmą. Rozumiesz? Posiedź cicho do przerwy, a wtedy porozmawiamy.
— Gdzie Marek? — wyszeptała Molly.
Kobieta rozejrzała się trwożnie i rzuciła półgłosem:
— Nic mu nie jest. Siadaj teraz! Idzie siostra.
Molly posłusznie usiadła i wlepiła wzrok w podłogę, czekając, aż pielęgniarka skończy oględziny sali i wyjdzie. Marek jest bezpieczny. Na ziemi leży śnieg. Zima. A więc jej syn ma sześć lat. Wcale nie pamiętała późnego lata, jesieni. Co się z nią działo?
Czas do przerwy wlókł się boleśnie wolno. Kobiety co chwila popatrywały na Molly, a w ich spojrzeniach była teraz iskierka rozpoznania, a nie, jak przedtem, obojętność. Plotka o jej powrocie dotarła już wszędzie. Wszystkie kobiety obserwowały teraz Molly — może chciały zobaczyć, jak się zachowa, może na znak powitania, a może z jakichś innych, nie znanych Molly powodów. Patrzyła w podłogę. Splotła dłonie, paznokcie wbiły jej się w skórę. Rozluźniła palce. Zabrali ją do szpitala, ale nie do zwykłego szpitala: na oddział reproduktorek. Przeszła bardzo dokładne badania. Pamiętała zastrzyki, pytania, pigułki… Wszystko to było strasznie zamazane. Dłonie znów jej się zacisnęły.
— Wstawaj, Molly. Napijemy się herbaty i powiem ci tyle, ile sama wiem.
— Kto ty jesteś?
— Sondra. No, chodź.
Powinnam była pamiętać — pomyślała Molly, idąc posłusznie za Sondrą. Przypomniała jej się nagle, uroczystość pożegnania Sondry, starszej od niej samej zaledwie o trzy czy cztery lata. Ona, Molly, mogła mieć wtedy dziewięć, dziesięć lat.
Herbatą nazywano tu słomkowożółty napój, którego Molly nie była w stanie zidentyfikować. Upiła jeden łyk, odstawiła filiżankę i spojrzała w odsłonięte okno na przeciwległej ścianie.
— Jaki to miesiąc?
— Styczeń. — Sondra dopiła herbatę i pochyliła się ku Molly zniżając głos. — Słuchaj, Molly, odstawili ci narkotyki i teraz przez kilka tygodni będą obserwowali, jak się sprawujesz. Jeśli narozrabiasz — znowu ci coś dadzą. Zostałaś poddana terapii warunkującej. Nie walcz z tym, a nic złego cię nie spotka.
Molly czuła, że rozumie zaledwie połowę z tego, co mówi Sondra. Jeszcze raz rozejrzała się po świetlicy: fotele były bardzo komfortowe, a stoliki ustawione w dogodnych odległościach. Kobiety w grupkach po trzy lub cztery rozmawiały, popatrując co jakiś czas na Molly. Niektóre się uśmiechały, jedna puściła oko. Zdumiona Molly naliczyła w pokoju aż trzydzieści kobiet. Trzydzieści reproduktorek?
— Czy ja jestem w ciąży? — spytała nagle, przyciskając dłoń do brzucha.
— Nie sądzę. A nawet gdybyś była, to najwyżej od paru dni. Odkąd tu jesteś, próbowali co miesiąc i ani razu im się nie udało. Wątpię, czy mogło się udać akurat w ostatniej próbie.
Molly osunęła się na fotel i z całej siły zacisnęła po wieki. A więc to właśnie robili z nią na stole. Czuła, jak łzy wzbierają i toczą się jej po policzkach, ale nie potrafiła ich powstrzymać. Ramię Sondry otoczyło jej plecy i Molly przytuliła się do swej towarzyszki.
— To jest taki sam szok dla każdej z nas, Molly. Wszystko przez tę rozłąkę, przez to, że po raz pierwszy jest się samemu. Do tego nie można się przyzwyczaić, ale można nauczyć się z tym żyć. I wtedy po jakimś czasie już tak bardzo nie boli.
Molly pokręciła głową, niezdolna wykrztusić ani słowa. Nie — myślała trzeźwo — tu nie chodzi o rozłąkę, lecz o upokorzenie, o to, że było się traktowanym jak przedmiot: odurzenie, a potem przymusowe, bezkompromisowe wykorzystanie do tego haniebnego procederu.
— Musimy wracać do pracy — rzekła Sondra. — Jeszcze przez dwa, trzy dni nie będziesz musiała nic robić. Masz czas, żeby zebrać myśli, przywyknąć do wszystkiego.
— Poczekaj, Sondra. Mówiłaś, że z Markiem wszystko w porządku. Gdzie on jest?
— W szkole, razem z innymi dziećmi. Nie zrobią mu krzywdy, nie bój się. Są bardzo dobrzy dla dzieci. Sama chyba pamiętasz?
Molly przytaknęła.
— Klonowali go?
Sondra wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Sądzę, że nie. — Skrzywiła się i przycisnęła rękę do brzucha. Sprawiała wrażenie bardzo starej, zmęczonej i — gdyby nie pęczniejący brzuch — stanowczo za chudej.
— Ile razy byłaś w ciąży? — zapytała Molly. — Długo u już jesteś?
— Z tym będzie siedem — odparła Sondra bez wahania. — Przenieśli mnie tutaj dwadzieścia lat temu.
Molly popatrzyła na nią w osłupieniu i pokręciła głową. Przecież gdy opłakiwano Sondrę, ona miała dziewięć czy dziesięć lat.
— A od jak dawna ja tutaj jestem? — wykrztusiła w końcu.
— Nie tak szybko, Molly. To pierwszy dzień, spróbuj się odprężyć.
— Jak długo?
— Półtora roku. Chodźmy już.
Molly przesiedziała w milczeniu całe popołudnie. Jej wspomnienia były teraz nieco wyraźniejsze, ale i tak nie byłaby w stanie wypełnić nimi kilkunastu miesięcy. Okres ten zniknął z jej życia, jak gdyby w pewnym momencie zacisnęła się pętla czasu: Molly znajdowała się teraz w punkcie przecięcia dwóch wątków, a wszystko, co wydarzyło się przez minione półtora roku, zamknięte w pętli, po prostu dla niej nie istniało.
A zatem Marek ma siedem lat. Nie jest już małym dzieckiem.
Molly z niedowierzaniem pokręciła głową. Po południu lekarz przyszedł na obchód. Zatrzymywał się przy niektórych kobietach i wymieniał z nimi po parę słów. Wreszcie zbliżył się do Molly, a ona — tak samo jak inne powitała go:
— Dzień dobry, doktorze.
— Jak się czujesz, Molly?
— Dziękuję, całkiem dobrze. Doktor przeszedł dalej.
Molly znów wbiła wzrok w podłogę. Czuła się jak widz, który przypatrywał się z daleka niewielkiemu interludium, nie będąc w stanie wpłynąć na jego przebieg. Odruch warunkowy — pomyślała. To o tym właśnie mówiła Sondra. Na co jeszcze została uwarunkowana? Nauczyli ją posłusznie rozkładać nogi, ilekroć podejdą z przyrządami i pieczołowicie strzeżoną spermą? Zmusiła się do rozluźnienia palców, które natychmiast zacisnęły się z powrotem. Całe dłonie miała już od tego obolałe.
Gwałtownie podniosła wzrok, ale lekarza już nie było. Co to był za doktor? Zakręciło jej się w głowie, ale po chwili pokój przestał wirować. Powiedziała do niego “doktorze”, nie dziwiąc się nawet brakowi imienia. Czy to był Barry? A może Bruce? Kolejny przykład uwarunkowania, pomyślała z goryczą. Reproduktorki były spisane na straty. Nie miały już nawet prawa rozróżniać pozostałych klonów. Doktorze. Siostro. Molly ponownie zwiesiła głowę.
Bardzo szybko zorientowała się w prostym rozkładzie dnia. Na noc dostawało się środki nasenne, a przy wstawaniu — pobudzające. I jedne, i drugie rozpuszczone były w lurowatej herbacie, której Molly nie chciała pić. Niektóre kobiety płakały w nocy, inne szybko ulegały usypiającej mocy herbaty i spały twardo. Życie seksualne kwitło: reproduktorki, jak każdy, też miały tu swoje maty. Przez cały dzień pracowały w różnych działach sekcji krawieckiej. Późnym popołudniem zaczynał się czas wolny — każda mogła korzystać z książek, gier, gitar i skrzypiec.
— W gruncie rzeczy nie jest tu tak źle — powiedziała Sondra w kilka dni po przebudzeniu Molly. — Opiekę mamy dobrą, bardzo dobrą. Wystarczy, że ukłujesz się w palec, a już pędzą ci na ratunek i cackają się jak z dzieckiem. Nie jest źle.