Dzień był piękny, jedynie na północnym krańcu nieskazitelnie czystego nieba widniały pierzaste chmurki. Każde wzniesienie, każda odległa góra, odcinały się ostro na horyzoncie — za wcześnie było na mgłę, wiał łagodny, ciepły wietrzyk. Cisza była tak doskonała, że ani kobiecie, ani chłopcu nie śpieszyło się, by zmącić ją słowami, toteż wędrowali w milczeniu. Kiedy stanęli na odpoczynek, Molly uśmiechnęła się do Marka, a on odpowiedział uśmiechem i ułożył się z rękami pod głową, wpatrzony w niebo.
— Co tam masz, w tym wielkim worku? — zapytał później w trakcie wspinaczki. Sam niósł przygotowany przez nią niewielki tobołek, Molly zaś szła objuczona swoim worem, przytroczonym teraz pasami do pleców.
— Zobaczysz — odparła. — To niespodzianka. Jeszcze później Marek oświadczył:
— To jest dalej, niż nam się zdawało, prawda? Zdążymy przed zmrokiem?
— Dojdziemy o wiele wcześniej — uspokoiła go. — Ale to rzeczywiście jest daleko. Chciałbyś znów odpocząć? Marek skinął głową. Przysiedli pod świerkiem. Świerki schodzą z gór — pomyślała, przypomniawszy sobie z wszelkimi szczegółami dawne mapy lasów tego regionu.
— Nadal tak dużo czytasz? — zapytała.
Marek poruszył się niespokojnie, spojrzał na niebo, na drzewa, w końcu burknął coś niezobowiązująco.
— Ja tak samo — odparła. — W tym starym domu jest mnóstwo książek, prawda? Tylko trzeba bardzo uważać, żeby nie rozsypały się w proch — takie są zbutwiałe. Codziennie wieczorem, kiedy ty już spałeś, czytałam sobie wszystko, co tam było.
— Tamtą o Indianach też czytałaś? — zapytał Marek przewracając się ną brzuch. Oparł głowę na rękach. Oni wszystko umieli robić: rozpalać ogniska, budować łodzie, szałasy, wszystko.
— A w innej książce jest o chłopcach — chyba z jakiegoś klubu — którzy wyjeżdżali na biwaki i wszystko robili tak, jak dawniej Indianie. Teraz też można by tego spróbować — zakończyła Molly rozmarzonym głosem.
— Czytałem to. Było tam jeszcze o tym, co można jeść w lesie, i tak dalej.
Wędrowali, odpoczywali, mówili o książkach ze starego domu, o rzeczach, które Marek zamierzał wyrzeźbić, podeszli jeszcze kawałek w górę, a po południu stanęli na szczycie, skąd widać było całą dolinę, aż po odległą rzekę Shenandoah.
Molly znalazła płaski, osłonięty kawałek terenu i Marek mógł wreszcie obejrzeć niespodziankę, którą dla niego przygotowała: były tam koce, trochę jedzenia w puszkach, owoce, mięso; sześć placków kukurydzianych i kukurydza do prażenia nad ogniskiem. Po jedzeniu usypali sobie posłanie ze świerkowego igliwia i Marek, ziewając, otulił się kocem.
— Co to za hałas? — zapytał po chwili.
— To drzewa — odparła cicho Molly. — Wiatr idzie górą, nawet kiedy my tutaj go nie czujemy. Drzewa i wiatr szepczą sobie nawzajem różne tajemnice.
Marek roześmiał się i ziewnął raz jeszcze:
— To o nas mówią — powiedział. Molly uśmiechnęła się w ciemności.
— Prawie rozróżniam ich słowa — rzekł Marek.
— Już bardzo dawno nie oglądały ludzkiej istoty — odparła Molly. — Dziwią się zapewne, że w ogóle jeszcze ktoś z nas przetrwał.
— Ja też nie wracam! — protestował Marek. Zjedli właśnie resztkę placków z kukurydzy i suszonych jabłek, ognisko zostało wygaszone, ziemia wokół wyrównana.
— Posłuchaj mnie, Marku. Oni każą mi wracać na oddział reproduktorek. Rozumiesz, co to znaczy? Już nigdy stamtąd nie wyjdę. Dadzą mi lekarstwa, po których stanę się spokojna, nie będę rozpoznawać ludzi ani rzeczy. Takie będzie moje życie, jeśli tam wrócę. Ale ty? Ty tak wiele musisz się nauczyć. Przeczytać wszystko, co jest w starym domu, zapamiętać z tych książek, ile się da — i potem dopiero nadejdzie może dzień, w którym postanowisz odejść. Ale nie teraz, Marku — dopiero, gdy będziesz mężczyzną.
— Zostaję z tobą.
Molly pokręciła głową.
— Pamiętasz głosy drzew? Kiedy poczujesz się samotny, idź do lasu i posłuchaj, co ci mówią. Może wśród nich usłyszysz i mój głos. Nigdy nie będę daleko, jeśli tylko dobrze się wsłuchasz.
— Dokąd pójdziesz?
— Pójdę w dół rzeki, do Shenandoah, szukać twojego, ojca. Tam dadzą mi spokój.
Oczy Marka zaszkliły się łzami, ale chłopiec nie uronił ani jednej. Podniósł swój pakunek i zarzucił go na plecy. Zaczęli schodzić w dół. W połowie stoku przystanęli.
— Stąd już widać dolinę — rzekła Molly. — Dalej pójdziesz sam. Nie patrzył na nią.
— Do widzenia, Marku.
— Czy drzewa będą do mnie mówić, kiedy ciebie nie będzie?
— Zawsze, ilekroć się wsłuchasz. Tamci wierzą, że uratują ich miasta — a przecież miasta są martwe, leżą w gruzach. Za to drzewa żyją i przemówią do ciebie, kiedy tylko będziesz ich potrzebował. Obiecuję ci to, Marku.
Marek podszedł i objął ją bardzo mocno.
— Kocham cię — powiedział.
Potem odwrócił się i ruszył w dół, a Molly patrzyła za nim, póki mogła go dostrzec przez łzy.
Odczekała, aż wyłoni się z lasu i wejdzie w otwartą dolinę. Potem odwróciła się i poszła na południe, w stronę Shenandoch. Przez całą noc szeptały do niej drzewa. Kiedy się obudziła, wiedziała już, że drzewa uznały ją za swoją: nie uciszyły się, jak zwykle rankiem. A ponad i pod, i pomiędzy ich głosami Molly słyszała głos rzeki, bardzo jeszcze odległy, za nim zaś jeszcze inny, który musiał należeć do Bena, coraz potężniejszy, w miarę jak się do niego zbliżała.
Czuła teraz zapach świeżej wody. Głosy rzeki, drzew i Bena zlały się w jedno wielkie wołanie: szybciej; szybciej! Pobiegła ku niemu z radością. Pochwycił ją i zanurzyli się razem w chłodną, słodką wodę.
20
Ciemności nowego dormitorium rozjaśniało jedynie kilka słabych żarówek, rozmieszczonych wzdłuż korytarza w regularnych odstępach. Marek przemknął przez hall i wszedł do jednego z pokoi. Ciemność nie pozwalała domyślać się szczegółów: w pierwszej chwili widać było jedynie zarysy ciał śpiących na białych łóżkach chłopców. Okna wyglądały jak czarne dziury.
Marek stanął tuż przy drzwiach, czekając, aż jego wzrok przywyknie do ciemności. Sylwetki chłopców zaczęły stopniowo wynurzać się z mroku, widać już było ciemne i, jasne płaszczyzny ramion, twarzy, włosów. Bose stopy Marka bezszelestnie sunęły po podłodze do pierwszego łóżka. Marek przystanął — tym razem na krócej. Chłopiec na pryczy ani drgnął. Marek powolutku otworzył butelkę atramentu z jagód i owoców leszczyny, po czym zanurzył w płynie cieniutki pędzelek. Buteleczkę niósł przedtem na piersi, była ciepła. Z wielką ostrożnością pochylił się nad śpiącym i szybkim pociągnięciem pędzla wymalował mu na policzku cyfrę 1. Chłopiec nie poruszył się nawet.
Marek przeszedł do drugiego łóżka i znów przystanął, aby upewnić się, że właściciel pryczy twardo śpi. Tym razem wymalował dwójkę.
Wkrótce opuścił sypialnię i przeszedł do następnej, gdzie powtórzył dokładnie te same czynności. Jeżeli któryś z chłopców spał na brzuchu, skrywając twarz w poduszce, Marek wypisywał mu numer na dłoni lub ramieniu.
Na krótko przed świtem zakręcił butelkę z atramentem i przekradł się do swojego pokoju — pomieszczenia, które z trudem mieściło łóżko i kilka ulokowanych nad nim półek. Atrament ustawił tak, żeby każdy, kto wejdzie, musiał go natychmiast dostrzec. Usiadł po turecku na łóżku i czekał.
Był chłopcem drobnej budowy, o ciemnych, bardzo gęstych włosach, które sprawiały, że jego głowa wydawała się zbyt duża. Jedyną uderzającą cechą — jego urody były oczy tak intensywnie niebieskie i głębokie, że nie do zapomnienia. Marek siedział cierpliwie, nikły uśmieszek na jego ustach pogłębiał się i ulatniał, aby zaraz znów powrócić. Niebo za oknem rozświetliło się: była wiosna i w powietrzu drżał blask nie spotykany o żadnej innej porze roku.