Выбрать главу

Nagle dobiegły go głosy, szeroki uśmiech rozciągnął mu wargi. Były to głosy donośne i gniewne. Marek wybuchnął niepohamowanym śmiechem, od którego całkiem osłabł. Wówczas drzwi się otworzyły i do pokoju weszło pięciu chłopców. W środku było tak ciasno, że chłopcy musieli ustawić się w szeregu, z nogami przyciśniętymi do łóżka.

— Dzień dobry, Jeden, Dwa, Trzy, Cztery, Pięć — powitał ich Marek, krztusząc się ze śmiechu. Twarze chłopców oblały się rumieńcem złości, a Marek aż zgiął się wpół, z trudem hamując chichot.

— Gdzie on jest? — zapytała Miriam, która weszła właśnie do sali konferencyjnej i stała jeszcze w drzwiach.

Główne miejsce przy stole zajmował Barry.

— Usiądź, Miriam — poprosił. — Czy wiesz, co on zrobił? Miriam usiadła na wprost niego i kiwnęła głową.

— Wszyscy już wiedzą. Wszędzie się już rozniosło, każdy o tym mówi.

Popatrzyła na pozostałych uczestników zebrania: wszyscy lekarze, Lawrence, Tomasz, Sara… Walne zebranie rady.

— Czy on coś mówił?

Tomasz wzruszył ramionami.

— Nie zaprzeczył.

— Powiedział, po co to zrobił?

— Żeby móc ich rozróżnić — odparł Barry.

Przez ułamek sekundy Miriam miała wrażenie, że słyszy w tonie Barryego nutkę rozbawienia, ale jego mina wcale tego nie potwierdzała. Miriam była jak sparaliżowana ze złości; czuła się w pewnym sensie odpowiedzialna za tego chłopca, za jego niestosowne zachowanie. Nie pozwolę na to — myślała z wściekłością. Pochyliła się, opierając dłonie mocno o blat stołu, i kategorycznym tonem zadała pytanie:

— Co zamierzacie z nim zrobić? Dlaczego nikt go nie pilnuje?

— Zebraliśmy się właśnie po to, aby odpowiedzieć sobie na te pytania — odrzekł Barry. — Masz jakieś propozycje?

Miriam zaprzeczyła ruchem głowy, nadal wściekła, nieprzejednana. Pomyślała, że przecież nawet nie powinno jej tu być. Ten chłopak nic dla niej nie znaczył, od samego początku unikała go, jak mogła. Zapraszając ją na zebranie, członkowie rady stworzyli między nią a Markiem powiązanie, które w rzeczywistości nie istniało. Miriam raz jeszcze pokręciła przecząco głową, po czym zagłębiła się w fotelu, jakby na podkreślenie własnej obojętności dla dalszego przebiegu obrad.

— Ukarać go musimy — rzekł Lewis, przerywając chwilową ciszę. — Pozostaje pytanie: jak?

Jak? — zamyślił się Barry. Nie poprzez odosobnienie: Marek dążył przecież do samotności, szukał jej na każdym kroku. Dodatkowa praca też wykluczona: chłopiec nie skończył jeszcze odpracowywać swojego ostatniego wybryku. Zaledwie trzy miesiące wcześniej dostał się do pokojów dziewcząt i tak pozamieniał wstążki i szarfy, że żadna grupa nie mogła się ubrać jak należy. Przywrócenie porządku trwało wiele godzin. A teraz ta nowa historia; atrament nie da się zmyć przez parę tygodni.

Lawrence przemówił ponownie, z namaszczeniem, z głębokim namysłem:

— Musimy się przyznać do błędu — oświadczył. — Nie ma dla niego miejsca wśród nas. Rówieśnicy go odtrącają, nie przyjaźni się z nikim. Bywa na przemian kapryśny i konsekwentny, błyskotliwy i tumanowaty. Pomyliliśmy się w jego przypadku. Na razie jego wybryki to po prostu dziecinne kawały, nic więcej — ale za pięć lat? Za dziesięć lat? Czego możemy się po nim spodziewać w przyszłości? Lawrence kierował swe pytania do Barryego.

— Za pięć lat, jak sam wiesz, będzie pracował z dała od nas, na rzece. Potrzebujemy metody na teraz, na kilka najbliższych lat, aby go trochę ujarzmić.

Sara, poruszyła się nieznacznie i Barry oddał jej głos.

— Wiemy już, że odosobnienie nie budzi w nim skruchy — rzekła Sara. — Jest samotnikiem z natury, toteż najdotkliwszą karą będzie dla niego właśnie zakaz przebywania w samotności, której tak bardzo pragnie.

Barry pokręcił głową.

— Rozważaliśmy to już kiedyś — odparł. — Wyrządzilibyśmy krzywdę pozostałym dzieciom, zmuszając je do ciągłego przebywania z nim, z obcym. On sieje zamęt wśród rówieśników, jego kara nie może ich dotknąć.

— Nie mówię o rówieśnikach — sprostowała Sara z naciskiem. — Ty i twoi bracia głosowaliście za umieszczeniem go tutaj w celu obserwowania zasad życia w pojedynkę, które można by z kolei wpajać innym. Macie obowiązek przyjąć go do siebie, wymierzyć mu karę, którą będzie konieczność ciągłego przebywania z wami, pod waszym bacznym nadzorem. Jeśli odrzucacie takie rozwiązanie, przyznajcie, że Lawrence ma rację: popełniliśmy błąd, który lepiej naprawić teraz, zanim nabierze zbyt pokaźnych rozmiarów.

— Chcesz więc nas ukarać za wybryki tego chłopca? zapytał Bruce.

— Tego chłopca wcale by tu nie było, gdyby nie ty i twoi bracia — odparła dobitnie Sara. — Bądź łaskaw przypomnieć sobie, że na pierwszym walnym zebraniu rady w jego sprawie wszyscy oprócz was głosowali za pozbyciem się go. Od samego początku przewidywaliśmy trudności; jedynie wasz argument o ewentualnej przydatności chłopca zachwiał naszym głębokim przekonaniem. Jeśli chcecie go zatrzymać — trzymajcie przy sobie, pod własną kontrolą, z dala od innych dzieci, którym wiecznie dokucza. Ten chłopak to odmieniec, dziwadło, rozrabiaka. Nasze posiedzenia zwoływane są coraz częściej, jego figle są coraz dokuczliwsze. Ile godzin mamy jeszcze spędzić na dyskusjach o jego zachowaniu?

— Sama wiesz, że twoja propozycja jest nierozsądna przerwał jej z irytacją Barry. — Połowę czasu spędzamy w laboratorium, w sekcji reproduktorek, w szpitalu — to nie są miejsca dla dziesięcioletniego chłopaka.

— A więc pozbądźcie się go — podsumowała Sara. Oparła się wygodniej i skrzyżowała ręce na piersi.

Barry spojrzał na Miriam, która siedziała z zaciśniętymi ustami. Odpowiedziała mu lodowatym spojrzeniem. Barry odwrócił się do Lawrencea.

— Możesz zaproponować jakiekolwiek inne wyjście? — spytał Lawrence. — Próbowaliśmy już wszystkiego, co nam przyszło do głowy, i żadna metoda nie odniosła skutku. Ci chłopcy dziś rano gotowi byli zabić go ze złości. Następnym razem może dojść do rękoczynów. Pomyślałeś może, co dla nas wszystkich oznacza użycie siły?

Byli istotami nie znającymi przemocy fizycznej. Nigdy nie stosowali kar cielesnych, gdyż uderzenie jednego przynosiło ból całej grupie. Marka to jednak nie dotyczy — po. myślał nagle Barry, ale nie powiedział tego głośno. Myśl o skrzywdzeniu Marka, o zadaniu mu fizycznego bólu, budziła w nim głęboką odrazę. Popatrzył po twarzach braci i dostrzegł na nich to samo pomieszanie uczuć, którego i on właśnie doświadczył. Nie wolno im opuścić chłopca. Ten chłopak trzymał klucz do tajemnicy życia w pojedynkę; był im potrzebny. Barry nie chciał śledzić dalej swojej myśli: Marek jest im potrzebny jako przedmiot obserwacji. Wiele cech istoty ludzkiej było dla nich niezrozumiałych Marek mógł być tym ogniwem, które pozwoli wyjaśnić wątpliwości. To, że chłopak był synem Bena, a Ben i jego bracia byli jak jedna istota, nie miało tu żadnego znaczenia. Barry nie czuł, aby jakieś szczególne więzy łączyły go z chłopcem. Nie mogło tu być mowy o żadnych więzach. Gdyby ktoś miał czuć się z nim związany, to Miriam — pomyślał Barry, szukając wzrokiem potwierdzenia z jej strony. Lecz twarz Miriam była kamienna, jej oczy unikały Barryego. Zanadto bezwzględna — pomyślał — nazbyt zimna.