A jeśli jednak się mylę — myślał dalej beznamiętnie, jakby analizując doświadczenie z materią nieożywioną — jeśli tak, to istotnie błędem byłoby zatrzymywać chłopca przy sobie. Jeśli ta jedno dziecko było w stanie zranić nie tylko siostry Miriam, lecz i braci Barry — to ono samo było tu błędem. Niebywałe, że ktoś z zewnątrz był w stanie sięgnąć w głąb i otworzyć stare rany, tak że stały się na powrót świeża, jeszcze trudniej się gojące.
— Moglibyśmy przystać na plan Sary — rzekł nieoczekiwanie Bob. — Ryzyko, naturalnie, istnieje, ale moglibyśmy zająć się tym chłopcem. Za cztery lata — ciągnął patrząc na Sarę — wyśle się go z ekipą budowniczych dróg i odtąd przestanie dla nas stanowić jakiekolwiek zagrożenie.
A tymczasem przyda nam się, kiedy zaczniemy zapuszczać się w miasta, rozgryzać teren. Może odkrywać ścieżki, błądzić samotnie po lasach i nie grozi mu przy tym niebezpieczeństwo załamania nerwowego z powodu rozłąki. Przyda nam się na pewno.
Sara kiwnęła głową.
— ,Jeśli jednak zbierzemy się tutaj znów, tak jak dzisiaj — czy możemy już teraz zgodzić się, że będzie to nasze ostatnie posiedzenie w tej sprawie?
Bracia Barry wymienili spojrzenia i niechętnie skinęli głowami. , — Zgoda — rzekł Barry. — Albo go poskromimy, albo się go pozbędziemy.
Lekarze wrócili do gabinetu Barryego, gdzie oczekiwał ich Marek. Drobna, ciemna postać chłopca widniała na tle okna w powodzi jaskrawego słońca. Kiedy się do nich odwrócił i słońce oświetliło go od tyłu, rysy twarzy stały się nieczytelne. Muskane słońcem włosy lśniły rudozłoty — mi pasemkami.
— Co ze mną zrobicie? — zapytał doskonale opanowanym głosem.
— Podejdź tutaj i siadaj — polecił mu Barry, zajmując miejsce za biurkiem. Chłopiec przemierzył pokój i przysiadł na samym skraju twardego krzesła, jakby w każdej chwili gotów był poderwać się i uciec.
— Spokojnie — powiedział Bob, który siadł na blacie biurka i przypatrywał się chłopcu, machając nonszalancko nogą. Obecność wszystkich pięciu braci sprawiła, że gabinet Barryego stał się naraz bardzo ciasny. Chłopiec popatrzył na nich kolejno i skupił swą uwagę na Barrym. Nie powtórzył pytania.
Relacjonując mu przebieg zebrania, Barry myślał, że jest w tym dziecku trochę z Bena i trochę z Molly, ale cała reszta musi pochodzić gdzieś z odległej przeszłości, z obcej struktury genetycznej, nikt bowiem w całej dolinie nie przypominał Marka. Marek słuchał w wielkim skupieniu, podobnie jak czasem na lekcji, gdy coś szczególnie go zainteresowało. Bez trudu pojmował sens każdej wypowiedzi.
— Dlaczego oni uznali, że to, co zrobiłem, było takie okropne? — zapytał, kiedy Barry skończył mówić.
Barry spojrzał bezradnie na braci. Tak to właśnie będzie — zdawał się ostrzegać ich wzrokiem. Żadnej płaszczyzny porozumienia. Marek był obcy w każdym calu.
Nagle chłopiec zapytał:
— A jak mam was rozróżniać?
— W ogóle nie ma takiej potrzeby — odparł dobitnie Barry.
Marek wstał.
— Czy mam już teraz spakować rzeczy i przenieść się do was?
— Tak, właśnie teraz, póki inni są w szkole. I natychmiast wracaj.
Marek posłusznie skinął głową. Już w drzwiach zatrzymał się, popatrzył po braciach i spytał niewinnie:
— A może by tak małe, maciupeńkie znaczki farbą na uszach, co?
Otworzył drzwi i wybiegł z gabinetu. Słyszeli, jak pędząc przez korytarz zanosi się śmiechem.
21
Barry rozejrzał się po klasie i w drugim końcu dostrzegł Marka z miną senną i znudzoną. Wzruszył ramionami: a niech się nudzi! Trzej bracia pracowali w laboratorium, czwarty zajęty był w sekcji reproduktorek. Pozostawał wykład, który Marek będzie musiał jakoś wytrzymać, nawet gdyby miał umrzeć z nudów.
— Problem, o którym, jak pamiętacie, była mowa wczoraj — zaczął Barry sięgając do notatek — dotyczy konieczności wykrycia przyczyn, które powodują zahamowania w rozwoju łańcuchów klonów generacji wyższych niż czwarta. Jak dotychczas, jedyną naszą metodą obejścia tej trudności jest ciągłe mnożenie ilości osobników za pomocą klonowania niemowląt poczętych drogą płciową przed ukończeniem przez nie trzeciego miesiąca życia. W ten sposób tworzymy rodziny braci i sióstr, chociaż trzeba przyznać, że nie jest to rozwiązanie optymalne. Czy któreś z was może mi wyjaśnić najbardziej oczywiste wady tej metody? — Barry przerwał i rozejrzał się po klasie. — Karen, słucham.
— Istnieją nieznaczne różnice między dziećmi powstałymi w wyniku klonowania, a tymi, które rodzą się drogą naturalną. Decyduje o tym wpływ organizmu matki na dziecko w okresie przedporodowym, jak również wstrząs porodowy, który może wywołać trwałe zmiany u osobnika zrodzonego drogą płciową.
— Doskonale — pochwalił Barry. — Kto chciałby coś dodać?
— Z początku klonowano dzieci dopiero po ukończeniu drugiego roku życia — powiedział Stuart. — Teraz tak długo się nie czeka, dzięki czemu wszystkie dzieci w rodzinie stają się właściwie klonami.
Barry skinął głową, wskazując na Carla.
— Jeśli w dziecku urodzonym przez matkę odkryjemy wady urazowe, wywołane wstrząsem porodowym, można pozbyć się go bez szkody dla powstałych z niego klonów.
— Trudno to chyba nazwać wadą metody — przerwał mu Barry z uśmiechem. Po klasie przebiegł szmer rozbawienia. Barry odczekał chwilę, po czym rzekł:
— Pamięć genetyczna nie podlega przewidywaniom. Zasady jej działania są nieznane, a składniki zróżnicowane tak dalece, że jeśli zabraknie regulacji i kontroli, zawsze istnieje groźba powstania osobnika o niepożądanych cechach. Wchodzi tu w grę także drugie, jeszcze groźniejsze ryzyko: ryzyko utraty cennych skłonności, ważnych dla naszego społeczeństwa. — Odczekał, aż słowa te dotrą do wszystkich, po czym ciągnął: — Jedyną metodą na zapewnienie sobie przyszłości, ciągłości, jest dla nas nieustanne doskonalenie metod klonowania. Dlatego właśnie musimy rozbudować pracownie, zwiększyć liczbę naukowców, ustalić źródła materiałów, które pozwolą nam na wymianę zużytych urządzeń i wyposażenie w sprzęt nowych laboratoriów. Musimy też znaleźć bezpieczne dojście do takiego źródła czy źródeł.
Ktoś podniósł rękę i Barry ruchem głowy udzielił mu głosu.
— Co będzie, jeśli nie znajdziemy wkrótce dostatecznych ilości sprawnego sprzętu?
— Będziemy zmuszeni decydować się na implantację klonowanych płodów w żywe łożyska. Postępowaliśmy już tak w szeregu przypadków i techniczna strona zagadnienia nie jest nam obca, oznaczałoby to jednak nieekonomiczne wykorzystanie żywych źródeł reprodukcji i konieczność przeprowadzenia drastycznych zmian w harmonogramie. — Rozejrzawszy się po klasie, dodał: — Celem naszym jest zlikwidowanie potrzeby rozmnażania drogą płciową. Dopiero wówczas będziemy w stanie planować naszą wspólną przyszłość. Jeśli potrzebni nam będą budowniczowie dróg, wyhodujemy pięćdziesiąt, nawet sto klonów przeznaczonych tylko do tej pracy, będziemy ich od dziecka uczyć budowy dróg, a potem wyślemy tam, gdzie dopełni się ich przeznaczenie. Będziemy klonować szkutników i żeglarzy, wysyłać ich na morze dla badania szlaków wędrówek ryb, które pierwsi podróżnicy wyśledzili w wodach Potomacu. Wyklonujemy setkę rolników, którzy pójdą do pracy zamiast tych, co wolą ślęczeć nad probówkami niż pielić marchewkę.
Ponownie odpowiedział mu śmiech uczniów. Sam Barry także się uśmiechnął: na razie każdy, bez wyjątku, musiał odpracować swoje w polu.
— Po raz pierwszy od dnia, w którym stopa ludzka dotknęła powierzchni ziemi — ciągnął Barry — nie będzie ludzi, którzy minęli się z powołaniem.