— Ani geniuszy — dorzucił od niechcenia jakiś głos. Spojrzawszy w koniec sali, Barry dostrzegł Marka, wciąż rozpartego na krześle, z błyskiem lekkiej ironii w błękitnych oczach. Marek mrugnął do niego porozumiewawczo, nie kryjąc się z tym wcale, po czym zamknął oczy, jakby ponownie zapadał w sen.
— Chcecie? Coś wam opowiem — zaproponował Marek. Stał pomiędzy dwoma rzędami łóżek, z każdej strony miał trzech chłopców. Bracia Carver, wszyscy jak na komendę, dostali ataku ślepej kiszki. Sześć par oczu popatrzyło na Marka i jeden z chłopców skinął głową. Mieli po trzynaście lat.
— Był sobie Dżin — zaczął Marek, przenosząc się pod okno, gdzie usiadł po turecku na krześle, oświetlony od tyłu promieniami słońca.
— Co to jest dżin?
— Jak będziecie przerywać to nic nie powiem — zezłościł się Marek. — Sami zobaczycie, kto to jest. Ten Dżin mieszkał w głębi lasu i co rok w zimie prawie zamarzał na śmierć: A to dlatego, że lodowate deszcze moczyły go do suchej nitki i zasypywał go śnieg, a Dżin nie miał w dodatku nic do jedzenia, bo wszystkie liście poopadały, a on jadał właśnie liście. Któregoś roku wpadł na pewien pomysł, więc poszedł do wielkiego drzewa świerku i opowiedział mu to, co wymyślił. Z początku świerk nie chciał nawet słuchać. Ale Dżin nie dawał za wygraną. Tak długo powtarzał świerkowi swój pomysł, Aż w końcu świerk powiedział sobie: “Co ja właściwie mam do stracenia? Spróbuję, czemu nie” — i kazał Dżinowi przystąpić do dzieła. Dżin całymi dniami pracował przy liściach świerku, zwijając je i zamieniając w igiełki. Kilkoma igiełkami poprzyszywał później wszystkie liście do gałązek… Gdy skończył, wdrapał się na sam czubek świerku i głośnym okrzykiem wezwał lodowaty wicher naśmiewając się z niego i drwiąc, że już nie zdoła mu dokuczyć, bo on, Dżin, ma dom i pożywienie na całą zimę.
Usłyszawszy to, inne drzewa zaczęły się śmiać i opowiadać jedno drugiemu o szalonym małym Dżinie, który drwi z lodowatego wichru, aż w końcu opowieść ta dotarła do ostatniego drzewa, które rosło tam, gdzie kończy się las, a zaczyna śnieg. Tym ostatnim drzewem był klon, który śmiał się tak serdecznie, że wszystkie liście drżały mu na gałązkach. . Lodowaty wicher usłyszał śmiech klonu. Nadciągnął dmąc wściekle i miotając śniegiem i kazał sobie powiedzieć, co tak rozbawiło drzewa. Klon opowiedział lodowatemu wichrowi o szalonym małym Dżinie, który kpi z jego siły, a gniew lodowatego wichru wzmagał się i wzmagał. Wicher dął coraz silniej. Liście klonu poczerwieniały i pożółkły ze strachu, po czym opadły na ziemię i drzewo stanęło przed wiatrem całkiem nagie.
W końcu lodowaty wicher dotarł do świerku i krzykiem rozkazał Dżinowi wyjść. Dżin nie chciał. Ukryty był głęboko między gałęziami świerku; lodowaty wicher nie mógł go dostrzec ani dotknąć. Wiatr zadął z jeszcze większą siłą i świerk zadrżał, ale jego igiełki mocno trzymały się gałęzi i nie zmieniały koloru. Lodowaty wicher wezwał wówczas na pomoc lodowaty deszcz, który okrył cały świerk soplami, ale igiełki trzymały się nadal, a Dżinowi było w środku sucho i ciepło. Lodowaty wicher rozgniewał się jeszcze bardziej i przywołał na pomoc śnieg. Śnieg padał i padał. Świerk przypominał w końcu wielką śnieżną górę, ale Dżin siedział głęboko, przytulony do pnia i było mu ciepło i radośnie. Wkrótce drzewo otrząsnęło się ze śniegu. Przekonało się, że lodowaty wicher nie może mu nic zrobić.
Lodowaty wicher hulał wokół świerku przez całą zimę, ale ani jedna igiełka nie spadła na ziemię, więc kryjówka Dżina była cicha i przytulna, a kiedy zdarzyło mu się czasem skubnąć kawałek igły, świerk mu to wybaczał — przecież to dzięki Dżinowi nauczył się nie truchleć z zimna i nie tracić barwy, nie musiał już nagi i drżący wystawać całą zimę przed lodowatym wichrem, tak jak to czyniły inne drzewa. Kiedy nadeszła wiosna, wszystkie drzewa zaczęły błagać Dżina, żeby i ich liście pozamieniał w igły — i Dżin w końcu przystał na ich prośby. Ale wysłuchał tylko tych drzew, które przedtem się z niego nie śmiały. I dlatego właśnie wszystkie drzewa iglaste są wiecznie zielone.
— To koniec? — zapytał jeden z braci Carver. Marek kiwnął głową.
— Co to jest dżin? Mówiłeś, że sami zgadniemy, jak opowiesz do końca.
— To takie coś, co żyje w świerkach — odparł Marek z przewrotnym uśmieszkiem. — Jest niewidzialny, ale można go czasem usłyszeć. Najczęściej się śmieje. — Marek zeskoczył z krzesła. — Muszę lecieć! — I podążył ku drzwiom.
— W ogóle nie ma czegoś takiego! — zawołał z oburzeniem jeden z braci.
Marek uchylił drzwi i wyjrzał ostrożnie na korytarz. Nikt nie powinien go tu widzieć. Następnie spojrzał przez ramię i rzucił w stronę braci:
— A skąd wiecie? Byliście tam chociaż raz, żeby posłuchać, czy on się śmieje; czy nie? — Oddalił się pośpiesznie w obawie przed nadejściem lekarza lub pielęgniarki.
Nadchodził świt późnomajowego dnia. Na przystani poczęły się gromadzić rodziny odprowadzające sześć załóg braci i sióstr, na których czekały już łodzie. Nie była to chwila radosna, nie poprzedził jej wieczorny festyn. Barry stał obok Lewisa, obserwując przygotowania. Obaj milczeli.
Nie można się już było wycofać, Barry to wiedział. Musieli znaleźć źródła zapasów w wielkich miastach — w przeciwnym razie czekała ich śmierć. Trzeciego wyjścia nie było. Płacili nazbyt wysoką cenę, ale Barry nie widział alternatywy. Specjalne przeszkolenie pomagało trochę, ale niedostatecznie. Wysyłanie całych rodzin też trochę pomagało. Mimo to, w czterech ekspedycjach utracili dotychczas dwadzieścia dwie osoby, a dwadzieścia cztery wróciły dotknięte szokiem tej ogniowej próby — dotknięte, być może, w sposób nieodwracalny — a poprzez nie także i ich rodziny. Tym razem było ich trzydzieścioro sześcioro. Mieli pozostać poza domem aż do nadejścia mrozów albo też do czasu jesiennego przyboru rzeki — zależnie od tego, co nadejdzie najpierw.
Jedni mieli budować przesmyk wokół wodospadów, inni kopać kanał między Shenandoah a Potomakiem. Kanał pozwoliłby omijać burzliwy odcinek rzeki, grożący teraz każdej kolejnej wyprawie. Dwie grupy miały kursować między wodospadami a Waszyngtonem, przewożąc to, co znaleziono w mieście przed rokiem. Ostatnia grupa stanowiła patrol rzeczny, który miał, za zadanie likwidację zatorów odnawiających się na kapryśnej rzece każdej zimy.
Ilu powróci tym razem? — zastanawiał się Barry. Wyruszają na dłużej, niż ich poprzednicy, czeka ich bardziej niebezpieczna praca. A zatem — ilu?
— Dom przy wodospadach powinien bardzo im pomóc rzekł nagle Lewis. — Świadomość otwartej przestrzeni dookoła była szczególnie trudna do zniesienia.
Barry skinął głową. Wszyscy powracający skarżyli się na uczucie pełnego obnażenia, bycia śledzonym. Zdawało im się, ze świat napiera na nich coraz silniej, że drzewa osaczają ich niebezpiecznie, ledwie słońce zdąży skryć się za horyzontem. Barry odwrócił się do Lewisa i, zapomniawszy co chciał powiedzieć, zaczął bacznie obserwować tik w kąciku jego ust. Lewis mocno zaciskał pięści. Wpatrywał się w odpływające łódki, a kącik ust drgał mu i uspokajał się tyko po to, by znów po chwili zadrgać gwałtownie.
— Nic ci nie dolega? — zapytał Barry. Lewis otrząsnął się i odwrócił wzrok od rzeki. — Lewis? Czy coś ci jest?
— Skądże! Pogadamy później — i Lewis oddalił się pośpiesznie.
— Przebywanie w lesie, zwłaszcza po zmroku, z niezbadanych przyczyn wywołuje wstrząs — oświadczył Barry swoim braciom. Siedzieli we wspólnej sypialni, z odległego kąta obserwował ich siedzący po turecku Marek: Barry nie zwracał na niego — uwagi. Przyzwyczaili się do obecności Marka tak dalece, że prawie go nie dostrzegali, chyba że wchodził im w paradę. Natychmiast jednak zauważali jego zniknięcia, które zdarzały się dość często.