Bracia czekali na dalsze słowa Barryego. O tym, co dotąd powiedział — o lęku przed niemym lasem — wszyscy wiedzieli od dawna.
— Program szkolenia dzieci pod kątem ról społecznych, które będą pełniły w przyszłości, powinien zostać wzbogacony o element dłuższego przebywania w lesie. Na początek mogłoby to być jedno popołudnie, później — biwak z noclegiem, i tak dalej, aż doszlibyśmy do kilku tygodni. Bruce potrząsnął głową.
— A jeżeli da to przeciwny skutek: uraz, który nie pozwoli im później w ogóle wkroczyć do lasu? Przekreślilibyśmy w ten sposób dziesięć lat ciężkiej pracy.
— Można urządzić eksperyment — odparł Barry. — Dwie grupy: męska i żeńska. Jeśli pierwsza próba wykaże reakcje ujemne, można będzie zwolnić tempo, a nawet odłożyć całą rzecz jeszcze na rok lub dwa. Prędzej czy później muszą się tam udać — chodzi o ułatwienie im tego zadania.
Liczbę bliźniaczych klonów w rodzinach, dawniej ustaloną na sześć, zwiększono od pewnego czasu do dziesięciu. — Mamy osiemdziesięcioro dzieci, które niedługo ukończą jedenasty rok życia — powiedział Bruce. — Za cztery lata wszystkie je czeka udział w wyprawie. Jeśli obraz statystyczny nie ulegnie zmianie, w ciągu czterech pierwszych miesięcy od ich wyruszenia stracimy dwie piąte całej osiemdziesiątki, bądź to wskutek wypadków, bądź też obciążeń psychicznych. Uważam, że warto podjąć próbę przyzwyczajenia ich do przebywania w lesie i życia w odosobnieniu jeszcze przed wyprawą.
— Potrzebny będzie nadzór — wtrącił Bob. — Któregoś z nas.
— My jesteśmy za starzy — skrzywił się Bruce. — A poza tym, wiemy, że nasza odporność na stresy jest niewielka: pamiętajcie o Benie.
— Właśnie — wpadł mu w słowo Bob. — Za starzy Jesteśmy, żeby coś wskórać, ale tu, na miejscu. Nasi młodsi bracia przejmują coraz więcej funkcji, które pełnimy, a ich mali braciszkowie już się szykują, by z kolei wskoczyć na ich miejsca. Nie jesteśmy niezastąpieni.
— Racja — przyznał niechętnie Barry. — To nasz pomysł, nasz eksperyment i to my mamy obowiązek kontrolować jego przebieg. Losujemy?
— Będziemy się zmieniać — rozstrzygnął Bruce. — Tak, żeby każdy spróbował.
— Mogę iść z wami? — zapytał nagle Marek, zmuszając ich wszystkich do spojrzenia w swoją stronę.
— Nie — zaprotestował zwięźle Barry. — Wiemy, że dla ciebie las nie jest straszny. Nie chcemy tu żadnych kłopotów, żadnych figli, sztuczek, bufonady.
— No to się zgubicie! — krzyknął Marek. Zeskoczył z łóżka i pobiegł ku drzwiom, gdzie przystanął, by wrzasnąć: — Znajdziecie się w samym środku lasu z całą chmarą zabeczanych dzieci i wszyscy powariujecie, a Dżin, patrząc na was, skona ze śmiechu!
W tydzień później Bob poprowadził pierwszą grupę chłopców w las nad doliną. Każdy z nich niósł niewielki pakiecik z prowiantem. Poubierani byli w długie spodnie, koszule i wysokie boty. Patrząc za nimi, Barry nie potrafił odegnać myśli, że to on sam powinien był przeprowadzić pierwszą próbę. Jego pomysł — jego ryzyko. Jakie znów ryzyko? Bob i chłopcy wyszli na przechadzkę po lesie. Zjedzą suchy prowiant, odwrócą się na pięcie i ruszą do domu. Pochwycił spojrzenie Marka. Przez moment wpatrywali się w siebie — mężczyzna i chłopiec — tak zadziwiająco podobni, a zarazem tak od siebie oddaleni, że o żadnym podobieństwie nie mogło być mowy.
Marek odwrócił oczy i znów spojrzał na chłopców, którzy w miarowym tempie pięli się pod górę, dochodząc już do gęstych zarośli. Wkrótce potem zniknęli za drzewami.
— Zgubią się — powiedział Marek. Bruce wzruszył ramionami.
— Przez godzinę się nie zgubią — odparł. — W południe zjedzą coś, odwrócą się na pięcie i ruszą do domu.
Na intensywnym błękicie nieba widniały białe obłoczki, a wysoko nad nimi ciągnęła się szeroka wstęga chmur pierzastych, bez widocznego początku i końca. Południe miało nadejść za niespełna dwie godziny.
Marek z uporem pokręcił głową, ale nic już nie powiedział. Wrócił na lekcje, potem poszedł na obiad. Po obiedzie miał przez dwie godziny pracować w ogrodzie — i tam to właśnie przysłał po niego Barry.
— Jeszcze ich nie ma — powitał Barry wchodzącego do gabinetu Marka. — Skąd wiedziałeś, że się zgubią?
— Nie rozumieją lasu — wyjaśnił lakonicznie Marek. — Nie widzą tego, co potrzeba.
— To znaczy czego?
Marek bezradnie wzruszył ramionami.
— Różnych rzeczy — odparł. Popatrzył kolejno na wszystkich braci i ponownie wzruszył ramionami.
— Potrafiłbyś ich odnaleźć? — zapytał szorstko Bruce. Głębokie bruzdy poryły mu czoło.
— Tak.
— No to chodźmy — rzekł Barry.
— We dwóch? — upewnił się Marek. — Tak.
Twarz Marka przybrała wyraz zwątpienia.
— Sam zrobiłbym to szybciej — zaoponował.
Barry poczuł wewnętrzne drżenie i gwałtownym ruchem odsunął się od biurka. Opanowywał się ze wszystkich sił. — Nie sam — powiedział. — Chcę, żebyś mi pokazał wszystko, co widzisz. Chcę wiedzieć, jak znajdujesz kierunek tam, gdzie nie ma drogi. Chodźmy już, robi się coraz później. — Popatrzył na kusą tunikę i bose stopy chłopca. — Idź się przebrać — dodał.
— To całkiem dobry strój na tamte okolice — odparł Marek. — Tam nie ma poszycia.
Zbliżali się do lasu, a Barry rozmyślał nad słowami chłopca. Przyglądał się Markowi, który to wybiegał naprzód, to znów maszerował u jego boku, z rozkoszą chłonąc leśne powietrze, i czuł się w milczącym mroku puszczy jak we własnym domu.
Posuwali się szybko, toteż już wkrótce weszli głęboko w las, tam gdzie korony sędziwych drzew tworzyły w górze nieprzenikalny dla słońca baldachim. Żadnych cieni, żadnego sposobu na określenie kierunku — myślał Barry, dysząc ciężko, gdyż próbował dorównać zwinnemu chłopcu. Marek ani razu się nie zawahał, nie przystanął — szedł szybko i bardzo pewnie. Barry nie miał pojęcia, jakie ślady każą Markowi wybierać za każdym razem tę drogę, a nie inną. Chciał go nawet o to zapytać, ale oszczędzał oddech na wspinaczkę. Pocił się straszliwie i nogi miał jak z ołowiu.
— Odpocznij chwilę — poprosił. Przysiadł na ziemi, oparty plecami o gigantyczny konar. Marek, który zdążył wysforować się do przodu, zawrócił posłusznie i ukucnął kilka kroków od niego.
— Powiedz mi, czego ty wypatrujesz — poprosił Barry po chwili. — Pokaż mi jakieś ślady ich przejścia.
Marek zdumiał się tym żądaniem.
— Wszystko wskazuje na to, że tędy szli — odparł. Pokazał na drzewo, o które opierał się Barry. — To jest drzewo gorzkiego orzecha. Widzisz? Orzechy. — Zmiótł pył, odsłaniając kilka owoców. Były na wpół przegniłe. — Chłopcy znaleźli je tutaj i wyrzucili. A tu — wskazał znowu — popatrz: młode drzewko. Ktoś przygiął je do ziemi, nie zdążyło się jeszcze wyprostować. No i ślady stóp, które wzburzyły pył i liście na ziemi. To wszystko są drogowskazy mówiące: tędy, tędy.
Barry istotnie dostrzegał znaki, o których mówił mu Marek, ale gdy spojrzał w innym kierunku, zdawało mu się, że i tam dostrzega ślady stóp.
— Nie, to woda — sprostował Marek. — To ślad po strumyku tającego śniegu. Wygląda przecież zupełnie inaczej. — Skąd wiesz tyle o lesie? Od Molly?