— Błędem było porywać się na to wszystko — odparł Lawrence. — Trzeba było na samym początku sprawdzić, na jakie znaleziska możemy liczyć i co przywieźć do doliny, zanim sprawa zabrnęła tak daleko.
Barry przytaknął.
— Trzeba było wybierać: albo — albo — powiedział. — I wybraliśmy. Każdy rok zwłoki to zgoda na to że mniej znajdziemy u celu wyprawy. A musimy zgromadzić wszystko, co się da. Inaczej wyginiemy — być może nieco wolniej, niż by na to wskazywał obecny harmonogram, ale koniec będzie tak samo straszny. Nie przeżyjemy bez narzędzi, bez maszyn, bez informacji, które zostały w miastach. Skazani jesteśmy na pójście tą drogą, a więc musimy zrobić wszystko, aby jak najbardziej uodpornić dzieci na trudy przyszłych wypraw.
Pięć lat — myślał — i ani dnia więcej. Tyle tylko czasu mieli na znalezienie źródła sprzętu laboratoryjnego: połączeń, zbiorników z nierdzewnej stali, wirówek. I części do komputerów, instalacji, obwodów scalonych. Wiedział, że przedmioty, o które im chodzi, były niegdyś pieczołowicie magazynowane — potwierdzały to posiadane przez nich dokumenty. Na pewno trafią na właściwe magazyny, hermetycznie pozamykane, wodoszczelne, z całymi kilometrami ciasno zapełnionych półek. Ryzykiem było tak raptownie powiększać liczbę dzieci — ale było to ryzyko podjęte świadomie, z pełną znajomością konsekwencji ewentualnego błędu. Jeszcze przed upływem pięciu lat mógł im grozić głód; dyskusje nad tym, czy dolina zdoła wyżywić ponad tysiąc osób, ciągnęły się bez końca. Konieczna odnowa bazy materiałowej wymagała jednak mnóstwa ludzi — za pięć lat okaże się, czy podjęcie ryzyka było słuszną decyzją.
Czterysta pięćdziesięcioro dzieci w wieku od pięciu do jedenastu lat — oto cała nasza pula — myślał Barry. — Oto właściwy rozmiar ryzyka. Za cztery lata pierwsza osiemdziesiątka dzieci opuści dolinę, być może na zawsze. Jeśli jednak uda im się powrócić, jeśli choćby kilkoro powróci z materiałami, z informacją o Filadelfii czy Nowym Jorku, z czymkolwiek, co przedstawiać będzie jakąś wartość — gra zostanie wygrana.
Ustalono, że ułożony przez Barryego program szkolenia zostanie wprowadzony na prawach eksperymentu: na próbę wystawi się nie więcej niż trzy grupy — trzydzieścioro dzieci. Jeśli dzieci wyjdą z tej próby z defektami psychicznymi, nie będzie się ich ratować, cały zaś eksperyment zostanie niezwłocznie przerwany. Barry opuścił zebranie z uczuciem zadowolenia.
— Co ja z tego będę miał? — dopytywał się Marek.
— Nie rozumiem…
— To proste: wy zyskujecie nauczyciela, dzieci będą miały szkolenie — a ja?
— A czego byś chciał? Będziesz miał towarzystwo — to i tak więcej, niż dotąd miałeś.
— Nie zechcą się ze mną bawić — odparł Marek. — Będą mnie słuchać, bo mają stracha i wiedzą, że ja się nie boję. Ale bawić się ze mną nie zechcą. Dajcie mi znowu własny pokój.
Barry popatrzył na braci i zrozumiał, że natychmiast zgodzą się na żądanie Marka. Jego obecność we wspólnej sypialni była nader uciążliwa. Na mocy cichej umowy nie rozwijali przy nim maty, musieli też uważać na każde słowo — przynajmniej wtedy, kiedy pamiętali o obecności chłopca. Barry skinął głową.
— Ale nie w budynku chłopców, tylko tutaj.
— Wszystko mi jedno.
— A więc zrobimy tak. Każda grupa będzie wychodzić raz na tydzień; z początku na nie dłużej niż godzinę dziennie i najwyżej o parę minut spacerem od miejsca, skąd widać dolinę. Po kilku takich próbach z ograniczeniem czasu i odległości, zabierzesz ich dalej i dłużej przetrzymasz w lesie. Czy znasz jakieś gry, którymi mogliby się tam zająć? Zabawa ułatwiłaby im zapewne przystosowanie się do leśnych warunków… — Nie było już sposobu na pominięcie Marka w planowaniu tej fazy treningu.
Marek siedział na wysokiej gałęzi, osłonięty od dołu gęstym baldachimem liści, i patrzył, jak chłopcy błądzą po brzegach polany w poszukiwaniu ścieżki, którą kazał im pójść. Jakby nie mieli oczu — dziwił się. Naprawdę zależało im tylko na trzymaniu się razem, nie pozwalali się rozdzielić nawet na moment. Była to w tym tygodniu już trzecia próba zabawy terenowej z klonami. W dwóch poprzednich grupach także się nie powiodło.
Z początku Marek lubił wyprawy z dziećmi. Cieszył go i zaskakiwał ich szczery podziw, po raz pierwszy poczuł, że dzieląca ich przepaść mogłaby się zmniejszyć, gdyby chłopcy przyswoili sobie pewne umiejętności, gdyby mogli bawić się razem z nim pomiędzy szepczącymi drzewami. Teraz wiedział, jak płonne były tamte nadzieje. Przepaść między nim a klonami stała się głębsza niż kiedykolwiek, a początkowy podziw zmienił się w coś, czego Marek nie potrafił pojąć. Wydawało mu się, że lubią go teraz jeszcze mniej niż dawniej, że się go niemal boją — a już na pewno traktują z niechęcią.
Gwizdnął i obserwował, jak reakcja na ten dźwięk dokonuje się w nich wszystkich równocześnie — jak w źdźbłach trawy poruszonych nagłym podmuchem wiatru. Nawet znając kierunek, nie potrafili trafić na ślad. Pełen niesmaku, Marek opuścił drzewo, ześlizgując się w dół po pniu, a tam, gdzie kora była zbyt chropawa — przerzucając zwinnie ciało z gałęzi na gałąź. Przyłączył się do chłopców i spojrzał na Barryego, którego mina zdradzała podobne uczucie niesmaku.
— Wracamy? — zapytał któryś z chłopców.
— Jeszcze nie — odparł Barry. — Marku, zabierz z sobą dwóch chłopców. Oddalcie się trochę i spróbujcie schować. Zobaczymy, czy reszta was znajdzie.
Marek kiwnął głową. Przyglądając się po kolei dziesięciu chłopcom, myślał, że to i tak wszystko jedno, których z sobą zabierze. Wskazał palcem na dwóch najbliżej stojących i odwróciwszy się wszedł w głąb lasu. Chłopcy deptali mu po piętach.
Znowu zostawiał ślady, które powinien dostrzec każdy, kto miał oczy, ledwie zaś zniknęli z pola widzenia grupy, zaczął zataczać koło, aby zajść chłopców na polanie od tyłu. Nawet nie starał się specjalnie oddalić — tamci nie potrafili prześledzić trapu nawet na przestrzeni paru metrów. Wreszcie przystanął. Przyłożył palec do ust, a pozostała dwójka skinęła porozumiewawczo głowami, po czym wszyscy przysiedli na trawie w oczekiwaniu. Chłopcy byli bardzo wystraszeni: siedząc, dotykali się dłońmi, stopami. Marek posłyszał głosy pozostałych ośmiu braci: wcale nie szli po śladach, lecz maszerowali wprost na nich. Zorientował się nagle, że idą za szybko. A przecież nie było to bezpieczne.
Bracia, którzy towarzyszyli Markowi, poderwali się z przejęcia na nogi, a już po chwili cała reszta wtargnęła pędem w pole widzenia. Scena odnalezienia była podniosła i triumfalna. Nawet Barry wydawał się zadowolony. Marek obserwował ich z boku. Zrezygnował z ostrzegania chłopców przed zbytnim pośpiechem w poruszaniu się po lesie.
— Na dzisiaj starczy — zdecydował Barry. — Było bardzo dobrze. Bardzo dobrze, chłopcy. Kto pokaże ,drogę do domu?
Podekscytowani pierwszym sukcesem w leśnych eskapadach, chłopcy zaczęli pokazywać każdy w inną stronę, śmiejąc się przy tym i poszturchując wzajemnie. Barry śmiał się razem z nimi.
— Lepiej już sam was stąd wyprowadzę — oświadczył. Rozejrzał się za Markiem, ale Marka nie było. Barryego przeszył dreszcz strachu. Tak nagły, że ledwie zauważalny. Odwróciwszy się, Barry ruszył w kierunku ogromnego dębu, który rósł na samej krawędzi zbocza nad doliną. Tyle przynajmniej zdążył się nauczyć, a i chłopcy — jak mu się zdawało — też powinni już znać tę zasadę. Triumfalny uśmiech, wywołany niedawnym sukcesem, gdzieś się rozpłynął. Barry znów poczuł na barkach brzemię wątpliwości i rozczarowania.