Jeszcze dwukrotnie odwrócił się wypatrując Marka, nie dostrzegł go jednak wśród leśnej gęstwiny. Marek widział go doskonale, ale nie reagował. Patrząc na podrygujących, rozchichotanych, wciąż szukających się dłońmi chłopców, poczuł, że pieką go oczy, a wewnątrz ciała wzbiera jak fala mdłości nieokreślona pustka. Kiedy zeszli już tak nisko w dolinę, że przestał ich widzieć, Marek wyciągnął się na ziemi i spojrzał w górę przez potężne gałęzie, które przesłaniały niebo, rozbijając je na płaszczyzny. światła — to czarne na białym, to znów białe poprzez czarne. Gdy mrużył oczy, czerń rozpływała się i królowały płaszczyzny światła, gdy otwierał — jasne plamy znowu się kurczyły.
— Nienawidzą mnie — wyszeptał Marek, a drzewa szepnęły mu coś w odpowiedzi, lecz nie potrafił rozróżnić słów. To tylko liście na wietrze — pomyślał nagle chłopiec. Wcale nie głosy. Usiadł i cisnął garścią zbutwiałych liści w najbliższy pień. Zdawało mu się, że usłyszał czyjś śmiech. Dżin!
— Ciebie też nie ma — powiedział cicho Marek. — Wymyśliłem cię. Ze mnie nie możesz się śmiać.
Odgłos utrzymywał się, narastał, aż nagle Marek poderwawszy się, ujrzał przez ramię czarny zwał chmur, który formował się na niebie przez całe popołudnie. Drzewa wykrzykiwały teraz ku niemu ostrzeżenia. Marek począł zsuwać się ze wzgórza, lecz nie śladem chłopców i Barryego: kierował się ku starej chacie na farmie.
Dom stał całkiem ukryty w gęstwinie krzaków i drzew. Jak pałac Śpiącej Królewny — pomyślał śpieszący ku niemu Marek. Wiatr szalał, miotał garściami błota, odłamkami gałęzi, zerwanymi z drzew liśćmi. Chłopiec wczołgał się między krzewy, gdzie wicher nie mógł dotrzeć. Niebo szybko ciemniało, wiatr zdawał się niebezpieczny. Trąba powietrzna — jak mawiali ludzie. Dwa lata temu przeżyli serię cyklonów; teraz każdy się ich obawiał.
Był już w domu, ale nie myślał o odpoczynku. Otworzył ukryty za plątaniną wierzbowych gałęzi zsyp na węgiel i zjechał w dół, lądując zwinnie w czarnej piwnicy. Ręką odszukał świecę i zapałki sztormowe, po czym ruszył na górę, skąd mógł obserwować zmiany pogody przez szparę w zabitym deskami oknie sypialni na piętrze. Cały dom został pozabijany deskami: wszystkie drzwi, okna, nawet komin. Zdecydowano, że Markowi nie służy samotne przebywanie w tych starych ścianach. Nikt jednak nie domyślał się istnienia zsypu węglowego, w rezultacie więc zapewnili mu kryjówkę, do której żywa dusza nie miała wstępu.
Burza przetoczyła się z rykiem przez dolinę i ustała równie gwałtownie, jak się rozpoczęła. Ulewa przeszła w deszcz, potem w mżawkę, w końcu zaś całkiem ustała i wyjrzało słońce. Marek odszedł od okna. W sypialni była lampa naftowa. Zapalił ją, by popatrzeć na obrazy matki, tak jak to już wielekroć robił przez lata, które minęły od dnia ich wspólnego biwaku. Tak — pomyślał — ona wiedziała. Zawsze tylko jeden człowiek: w polu, w bramie, na rzece, na morzu. Zawsze tylko jeden. Ona wiedziała, jak to jest. Szloch ogarnął go bez ostrzeżenia. Marek rzucił się na podłogę i łkał, aż osłabł od płaczu. Zasnął.
Śniło mu się, że drzewa biorą go za ręce i prowadzą do matki, a ona tuli go mocno, śpiewa, opowiada, bajki i śmieją się oboje.
— Będzie coś z tego? — zapytał Bob. — Można ich nauczyć bytowania w puszczy?
Marek, o którym lekarze zapomnieli, siedział po turecku w kącie pokoju. Oderwał oczy od książki w oczekiwaniu na odpowiedź.
— Nie wiem — odparł Barry. — Myślę, że całego życia tam nie wytrzymają. Ale na krótszą metę — tak. Jeśli chodzi ci o to, czy będą z nich leśni ludzie, odpowiadam: nie.
— Czy wobec tego pociągniemy to z innymi za rok? Czy korzyści, jakie oni z tego wynoszą, usprawiedliwiają wysiłek na wielką skalę?
Bruce wzruszył ramionami.
— Dla nas to też był trening. Co do mnie, mam dosyć wracania do tych przeklętych lasów. Coraz bardziej boję się swoich dyżurów.
— Ja także — wtrącił Bob. — Właśnie dlatego zadałem tamto pytanie. Czy to naprawdę ma sens?
— Myślisz o biwaku w przyszłym tygodniu, prawda? spytał Barry.
— Tak. Nie chcę w tym uczestniczyć. Wiem, że chłopcy też panicznie się go boją. Strasznie się uparłeś, Barry. Barry potwierdził skinieniem głowy.
— I ty, i ja zbyt dobrze wiemy, co przytrafiło się Benowi i Molly. — Ale co będzie z tymi dziećmi, gdy przyjdzie im spędzać w lesie noc po nocy? Jeśli taka zaprawa może im to ułatwić, jesteśmy obowiązani ją przeprowadzić.
Marek wrócił do swojej książki, ale przestał widzieć, co czyta. Co im się stało? — myślał. — Czego oni wszyscy tak się boją? W lesie nie było nic: żadnych zwierząt, żadnego zagrożenia. Może usłyszeli głosy, może to one tak ich przeraziły. Ale skoro i oni je słyszeli, to te głosy muszą być prawdziwe. Poczuł, jak wali mu serce. Przez tyle lat wmawiał sobie, że głosy to tylko szmer liści, który nabiera znaczenia jedynie w jego wyobraźni. Ale skoro słyszeli je i bracia, to muszą być prawdziwe. Bracia i siostry nigdy nie zmyślali. Nie wiedzieli, jak to się robi. Markowi chciało się krzyczeć z radości, ale nie pisnął nawet, żeby nie przyciągać uwagi braci. Zaraz zaczęliby się dopytywać, co go tak rozbawiło, a on przecież wiedział, że nie może im tego powiedzieć.
Obóz rozbity został na dużej polanie, o kilka kilometrów od doliny. Dwudziestu chłopców, dziesięć dziewczynek, dwóch lekarzy i Marek siedziało wokół ogniska i jadło. Markowi przypomniało się, jak kiedyś zajadał przy ognisku prażoną kukurydzę. Gwałtownie zamrugał powiekami i uczucie wywołane wspomnieniem, przygasło. Klony były nieswoje, ale nie przerażone. Liczebność grupy dodawała im ducha, a w bezustannym trajkotaniu głosów ginęły wszelkie leśne dźwięki.
Zaśpiewali coś, a potem jeden z nich poprosił Marka, żeby opowiedział bajkę o Dżinie. Marek jednak pokręcił głową. Rozleniwiony Barry zapytał, kto to taki: Dżin, na co wśród klonów zaczęły się wzajemne poszturchiwania i pośpiesznie zmieniono temat. Barry nie nalegał. Pomyślał, że to na pewno jedna z tych rzeczy całkiem oczywistych dla dzieci, lecz niedostępnych dla dorosłych. Marek opowiedział jakąś inną bajkę, pośpiewali jeszcze trochę i w końcu przyszedł czas, żeby rozwinąć koce i ułożyć się do snu.
Dużo później Marek usiadł nagle, nasłuchując. Doszedł do wniosku, że to tylko któryś z chłopców idzie do latryny, więc położył się z powrotem i niemal natychmiast znów zapadł w sen.
Chłopiec potknął się i dla odzyskania równowagi uchwycił gałęzi drzewa. Ognisko już ledwie się tliło, przez palenisko przeświecało jedynie trochę żaru. Postąpił jeszcze kilka kroków; ostatni ognik raptownie zgasł. Chłopiec zawahał się przez chwilę, ale naglił go pęcherz, a nie chciał ulec pokusie oddania moczu pod drzewem. Barry kategorycznie nakazał wszystkim używać latryny — ze względów higienicznych. Chłopiec wiedział, że rów oddalony jest od obozu najwyżej o dwadzieścia metrów — a więc jeszcze tylko parę kroków. — ale odległość ta, zamiast maleć, zdawała się powiększać i chłopca ogarnęło nagle przerażenie, że się zgubił.
— Jeśli zgubicie drogę — uczył ich Marek — trzeba przede wszystkim usiąść i pomyśleć. Nie biegać, tylko opanować się i przemyśleć sytuację.
Ale on nie mógł tu usiąść. Ze wszystkich stron słyszał głosy, dobiegł go śmiech Dżina, coś się do niego zbliżało, było tuż — tuż. Rzucił się na oślep, zakrywając uszy dłońmi, aby stłumić wciąż narastające głosy.