Выбрать главу

Coś go złapało, poczuł, jak rozrywa mu bok, jak tryska krew — i wydał okrzyk, dziki, piskliwy, niepowstrzymany.

W obozie jego bracia zerwali się ze snu i popatrzyli po sobie. Danny!

— Co to było? — zapytał surowo Barry.

Marek był już na nogach i nasłuchiwał, ale wszystko wyjaśnił krzyk braci.

— Danny! Danny!

— Każ im się zamknąć — poradził Marek. Natężył słuch. — Zatrzymaj ich tutaj — rzucił Barryemu, oddalając się w las, w kierunku latryny. Teraz już słyszał, jak w oddali oszalały chłopiec wpada na drzewa, na krzaki, potyka się, krzyczy. Nagle zapadła cisza.

Marek raz jeszcze przystanął nasłuchując, ale bez rezultatu. Za jego plecami, w obozie, odbywało się istne pandemonium, przed sobą jednak nie słyszał nic.

Przez kilka chwil stał nieruchomo, wytężając słuch. Danny mógł upaść, mógł się po prostu zasapać. Może stracił przytomność. Skoro umilkły prowadzące go dźwięki, Marek stracił orientację w ciemności. Powoli wrócił de obozu. Obudzone dzieci zbiły się w trzy grupki. Obaj lekarze także trzymali się blisko siebie.

— Nie znajdę go po ciemku — powiedział Marek. — Musimy poczekać do rana. — Nikt się nie poruszył. — Rozpalcie ognisko — poradził Marek. — Może Danny zobaczy blask i pójdzie w jego stronę.

Jedna grupa braci poczęła rzucać drwa do ogniska, tłamsząc żar. Bob włączył się do akcji i już po chwili ogień buchał na nowo. Bracia Dannyego siedzieli zbici w gromadkę, sparaliżowani strachem, zziębnięci, śmiertelnie przerażeni. Oni potrafiliby go znaleźć — pomyślał Marek — tylko boją się pójść w ciemny las. Któryś z braci zaczął płakać i natychmiast, jak na komendę, rozszlochali się wszyscy. Marek odwrócił się od nich i jeszcze raz poszedł na krawędź lasu. Słuchał.

Z pierwszym bladym promykiem brzasku Marek ruszył śladem zaginionego chłopca. Danny miotał się najwyraźniej to w przód, to w tył, biegł zygzakiem, odbijając się to od drzewa, to od kępy zarośli. W pewnym miejscu przebiegł do przodu aż sto metrów — po to tylko, by na końcu zderzyć się z głazem. Zostały ślady krwi. Musiał się podrapać o gałąź świerku. Tu znowu biegł, tym razem szybciej. Pod górkę… Marek przystanął, patrząc na wzniesienie; wiedział już, co znajdzie po przeciwnej stronie. Dotychczas posuwał się truchtem, teraz jednak zwolnił do normalnego marszu i podążał za tropem, stąpając nie po odciskach stóp Dannyego, lecz z boku, odczytując ze śladów, co tu miało miejsce.

Wzniesienie wieńczyła wąska grań wapienia. W lesie było sporo takich pagórków i prawie wszystkie miały po drugiej stronie równie spadziste stoki, czasem nawet bardziej strome, pełne kamieni. Marek stał na grani, patrząc w dół na niewielką połać skąpej roślinności i głazów, pomiędzy którymi leżało w nienaturalnej pozie ciało chłopca z oczami szeroko otwartymi, jak gdyby Danny wpatrywał się w blade, bezbarwne niebo. Marek nie zszedł na dół. Przez jakiś czas siedział w kucki patrząc na leżącą w dole postać, po czym odwrócił się i — już bez pośpiechu — ruszył do obozu.

— Wykrwawił się na śmierć — oświadczył Barry, kiedy przynieśli ciało z miejsca wypadku.

— Oni go mogli uratować — powiedział Marek. Nie spojrzał nawet na braci Dannyego — poszarzałych, zszokowanych, o twarzach jak z wosku. — Mogli dojść prosto do niego. — Podniósł się. — Schodzimy na dół?

Barry kiwnął głową. On i Bob nieśli ciało chłopca na noszach, sporządzonych z cienkich, powiązanych z sobą gałązek. Marek odprowadził ich na skraj lasu i zawrócił.

— Pójdę się upewnić, czy ognisko całkiem wygasło oświadczył. Nie czekając na pozwolenie, niemal natychmiast zniknął między drzewami.

Pozostałych dziewięciu braci Dannyego Barry zabrał do szpitala na kurację antywstrząsową. Nigdy już stamtąd nie wyszli, nikt też nigdy o nich nie zapytał.

Następnego ranka Barry zjawił się w klasie jeszcze przed nadejściem wszystkich uczniów. Marek siedział już na swoim miejscu w ostatnim rzędzie. Barry skinął mu głową, otworzył notatki, poprawił krzywo stojące biurko i podniósłszy wzrok, znów napotkał spojrzenie Marka. Oczy chłopca przywiodły mu na myśl dwa bliźniacze błękitne jeziora, pokryte warstwą lodu.

— Słucham cię — powiedział w końcu Barry, lękając się, że ten uporczywy wzrok uwięzi go już na zawsze.

Marek nie odwrócił oczu.

— Nie ma jednostki, jest tylko grupa — wyrecytował głośno. — Co jest dobre dla grupy, dobre jest i dla jednostki, choćby to była nawet śmierć. Jedności nie ma, jest tylko całość.

— Gdzieś ty to usłyszał? — zapytał Barry. — Przeczytałem.

— Skąd wziąłeś tę książkę?

— Z twojego gabinetu. Stała na półce.

— Zabraniam ci wchodzić do mego gabinetu!

— Nie szkodzi. Już i tak przeczytałem wszystko, co tam jest. — Marek wstał, oczy zabłysły mu w zmienionym świetle. — Ta książka łże! — oświadczył dobitnie. — Wszystkie te książki to łgarstwa! Ja jestem jeden. Jestem jednostką! Jestem jeden! — Ruszył ku drzwiom.

— Poczekaj chwilę, Marku — powstrzymał go Barry. — Widziałeś kiedyś, co się dzieje z mrówką, która wpadła w obcą kolonię mrówek?

Marek kiwnął głową od drzwi.

— Ale ja nie jestem mrówką.

23

Pod koniec września łodzie znów pojawiły się na rzece, a na przystani zgromadził się tłum gapiów. Dzień był chłodny, deszczowy, krajobraz poszarzał już od przymrozków, a unosząca się nad rzeką mgła zamazywała kontury łodzi, póki nie podpłynęły całkiem blisko. Specjalna ekipa pomogła wyczerpanym żeglarzom wyjść na ląd, a gdy już wszyscy, wraz z ładunkiem, znaleźli się w porcie, wieść o tym, że dziewięć osób nie wróciło, okryła moment powitania żałobą.

Nazajutrz wieczorem odbyła się Ceremonia Ku Czci Zaginionych, a ci, co ocaleli, nieskładnie relacjonowali zdarzenia. Powrócili w pięć łodzi, z czego jedna prawie całą drogę płynęła na holu. Szóstą łódź zniosło u ujścia Shenandoah; znaleźli ją później rozbitą w drzazgi, bez załogi, a sprzęt chirurgiczny, który był na pokładzie, zatonął w rzece. Siódmą wyrzucił na mieliznę nagły sztorm, przewracając do góry dnem i niwecząc cały ładunek, na który składały się mapy, przewodniki, spisy magazynów — stosy bezcennych dokumentów.

Rozpoczęto budowę schroniska przy wodospadach, za to kanał okazał się istnym przekleństwem i nie sposób było go kopać zgodnie z planem. Rzeka podmywała go i rozmywała wciąż na nowo, toteż jedynym efektem dotychczasowych prac była podmokła płaszczyzna, która podczas przypływów stawała w wodzie, a w czasie odpływów zmieniała się w gliniaste bagno. A najgorsze — co do tego wszyscy byli zgodni — okazało się zimno. Chłód prześladował ich od chwili, gdy dotarli do Potomacu. Bywały nawet przymrozki; drzewa przedwcześnie traciły liście, rzeka zwalniała bieg. Większość roślin zmartwiała, ocalały tylko najbardziej odporne. Z powodu zimna, które utrzymywało się również w Waszyngtonie, kopanie kanału stało się przedsięwzięciem piekielnym.

Tego roku śnieg nawiedził dolinę wcześniej, już pierwszego października. Dopiero po tygodniu rozwiały go wiatry i roztopiły ciepłe prądy z południa. W rzadkie pogodne dni, kiedy słońce świeciło jasno, a mgła nie zasłaniała szczytów okalających dolinę wzniesień i gór, widać było, że śnieg wciąż leży na najwyższych graniach.

Po latach Barry miał wracać pamięcią do tej zimy, świadom, że była to zima przełomowa; na razie jednak wydawała mu się kolejnym ogniwem w nieskończonym łańcuchu pór roku.

Któregoś dnia Bob wywołał go z domu, żeby mu coś pokazać. Śnieg nie padał już od kilku dni, a jasne słońce stwarzało iluzję ciepła. Barry narzucił na ramiona ciężką pelerynę i wyszedł za Bobem na dwór. Pośrodku dziedzińca, między nowo wzniesionymi budynkami, stała rzeźba ze śniegu. Była to ponad dwumetrowa postać nagiego mężczyzny, stopami wrośnięta w podstawę, pełniącą zarazem funkcję piedestału. W jednej dłoni dzierżyła maczugę a może pochodnię — zaś druga ręka odchylona była w zamaszystym geście wzdłuż ciała. Uchwycone zostało wrażenie ruchu, życia. Był to mężczyzna śpieszący do celu, który tędy zaledwie przechodzi, nie dając się zatrzymać.