Выбрать главу

Nic nie powiedział braciom, a przyczyna, dla której utrzymał całą rzecz w tajemnicy, była dla niego równie niejasna, jak łzy, które uronił nad powycinanym przez dziecko kawałkiem drewna. Tej samej nocy, gdy powracający obraz rzeźbionej głowy nie pozwalał mu zasnąć, domyślił się, dlaczego nie opowiedział o wszystkim braciom. Byliby zmuszeni odszukać i zapieczętować sekretne wejście, którym Marek dostawał się do środka. A wiedział, że tego Markowi nie zrobi.

24

Przybrana jaskrawymi wstęgami i kwiatami, łódź olśniewał w blasku porannego słońca. Udekorowano nawet stos drewna na pokładzie. Silnik parowy lśnił czystością. Zastępy młodzieży wkraczały dwójkami na pokład przy akompaniamencie śmiechów i ogólnego rozradowania. Tych dziesięcioro, tamtych ośmioro — w sumie sześćdziesiąt pięć osób. Załoga łodzi trzymała się z dala od młodych poszukiwaczy — zaopatrzeniowców, obserwując ich bacznie, jakby w obawie, że karnawałowy nastrój poranka może uszkodzić łódź.

Zaraźliwe rozdokazywanie młodych ludzi było istotnie niebezpieczne przez swoją spontaniczność, dzięki której udzielało się zebranym na brzegu widzom. W czasie gdy łódź szykowała się do szusu w dół rzeki, zapomniano o tragediach minionych wypraw. Ta będzie inna — głosił ogólny nastrój — ci młodzi ludzie zostali specjalnie wychowani i wytrenowani dla potrzeb czekającej ich misji. Odpływają, by spełnić cel swojego życia. Jak tu się nie radować, mając cel życia w zasięgu ręki.

U burty łodzi tkwiło bezpiecznie przytwierdzone canoe z brzozowej kory długości czterech metrów, a przy nim stał Marek w pozie strażnika. Wszedł na pokład wcześniej niż inni, być może nawet tam spał: nikt nie wiedział, jak znalazł się w łodzi, a przecież był tam ze swoim czółnem zdolnym prześcignąć na rzece wszystko, nawet ten duży parowiec o napędzie łopatkowym. Marek z obojętnością przyglądał się scenie pożegnania. Był szczupły i niezbyt rosły, ale bardzo dobrze zbudowany. Jeśli nawet irytowało go, że jeszcze nie wyruszyli, nie dawał tego po sobie poznać. Mógł tak już tkwić od godziny, doby, tygodni…

Na pokład wkroczyli teraz starsi członkowie wyprawy, toteż — wiwaty i śpiewy żegnających przybrały na sile: Nominalni szefowie ekspedycji, bracia Gary, skinęli Markowi na powitanie i zajęli miejsca na rufie.

Stojący na przystani Barry przyglądał się obłoczkom dymu z komina parowca, za którym już pieniła się woda, i myślał o Benie, o Molly, o tych wszystkich, którzy nie wrócili, albo też wrócili tylko po to, by na zawsze trafić do szpitala. Te dzieci — pomyślał — są niemal histerycznie szczęśliwe, Jakby się wybierały do cyrku albo na turniej rycerski, na służbę u boku króla, na potyczkę ze smokiem… Odszukał wzrok . Marka. Intensywnie niebieskie oczy wytrzymały jego spojrzenie i Barry zrozumiał, że przynajmniej Marek wie, co się tu odbywa, Jakie jest ryzyko, jakie cele. Wic, że ta misja oznacza albo koniec eksperymentu, albo też nowy początek dla nich wszystkich. Marek wiedział o tym i, podobnie jak Barry, nie uśmiechał się.

— Ta straszliwa odwaga dzieci — mruknął Barry pod nosem.

— Co takiego? — zapytał stojący przy nim Lawrence, ale Barry wzruszył ramionami, że nic. Nic.

Łódź powoli oddalała się od brzegu, pozostawiając za sobą szeroką bruzdę, która rozbiegała się ku obu brzegom i falami rozbijała o przystań. Odczekali, aż zniknie z pola widzenia.

Rzeka była wartka i mulista, spływające z gór śniegi pod= niosły poziom wody. Prace trwały tu już ponad miesiąc: oczyszczano katarakty, oznaczano bezpieczne przesmyki między skałami, naprawiano szkody, jakie zima wyrządziła na przystani koło wodospadów, budowano przejście lądem. Parowiec spisał się doskonale: tuż po obiedzie dotarli do wodospadów. Całe południe spędzili na rozładowywaniu łodzi i przenoszeniu zapasów do schroniska.

Wzniesiony u stóp wodospadów budynek był wierną kopią dormitoriów z doliny, toteż znalazłszy się w środku, członkowie wyprawy bez trudu zapomnieli o tym, że ich dom stoi samotnie, z dala od innych. Co wieczór zbierali się tu budowniczowie drogi, schodzili się żeglarze; nikt nie zostawał na zewnątrz, w ciemnym lesie. Las wokół schroniska został wykarczowany aż po pasmo wzgórz, które wznosiły się pionowo nad polaną. W najbliższym okresie, kiedy się ociepli, zasieją tu soję i kukurydzę. Nie wolno było marnować żyznej ziemi, nie można było też pozwolić mieszkańcom schroniska na bezczynność w czasie między kolejnymi wizytami parowca.

Następnego dnia członkowie nowej ekspedycji dokonali załadunku wielkiej łodzi u stóp wodospadów i noc przespali w schronisku. O świcie musieli podjąć drugi etap wyprawy do Waszyngtonu.

Marek nikomu nie pozwolił nieść swoich bagaży ani czółna, które przymocował do burty nowej łodzi. Było to już czwarte czółno, jakie zbudował, największe z dotychczasowych i Marek czuł, że nikt poza nim nie pojmie tego połączenia kruchości i siły, dzięki któremu czółno stawało się jedynym bezpiecznym środkiem podróżowania po rzece. Bezskutecznie usiłował przekazać tę prawdę innym uczestnikom wyprawy; żadne z, nich nie chciało nawet słyszeć o samotnym żeglowaniu po nieokiełznanych wodach.

Potomac okazał się rzeką bardziej burzliwą niż Shenandoah, w dodatku pływały po nim kry. O krach nikt nie wspominał — pomyślał Marek, zastanawiając się nad ich pochodzeniem o tej porze roku. Była połowa kwietnia. Na tym odcinku lasy przesłaniały wzgórza i Marek mógł się Jednie domyślać, że na wyżynach leży jeszcze śnieg i lód. Łódź powoli spływała w dół rzeki, a załogą uwijała się na pokładzie, pilnie bacząc na niebezpieczeństwa, jakie krył szeroki, wartki nurt. O zmroku byli już w okolicach Waszyngtonu i przycumowali na noc do wystającego z wody filaru mostowego — strażnika, który samotnie pozostał na posterunku, gdy cała reszta konstrukcji uległa nieubłaganemu działaniu wiatru i czasu.

Wczesnym rankiem zabrali się do rozładunku. Właśnie tutaj Marek miał się z nimi rozstać. Wszyscy liczyli na to, że wróci przed upływem dwóch tygodni, przywożąc pomyślne wieści o możliwościach dostania się do Filadelfii lub Nowego Jorku, a najlepiej do obu tych miast.

Marek wyładował swoje rzeczy, odczepił czółno I zdjął je delikatnie z burty parowca, po czym zarzucił plecak na ramiona. Był gotów. Ubrany w skórzane spodnie, mokasyny 1 miękką koszulę ze skóry, zatknął wzdłuż uda nóż, a na plecionym pasku z jeleniej skóry zawiesił zwój liny. Zniszczone miasto działało na niego przygnębiająco, chciał jak najszybciej znaleźć się z powrotem na rzece. Przeładunek Jut trwał: wynoszono zapasy, a na pokładzie gromadzono sterty materiałów znalezionych przez wcześniejsze ekspedycje i przechowanych w nadrzecznym magazynie. Marek przyglądał się tym poczynaniom przez chwilę, a potem w milczeniu podniósł czółno, założył je na głowę i począł się oddalać.

Przez cały dzień wędrował pośród ruin, trzymając się kierunku północno — wschodniego, który miał go wyprowadzić z miasta i zawieść z powrotem do lasu. Trafiwszy na niewielki strumień, spuścił czółno na wodę i przez kilka godzin płynął meandrowatą strugą, póki nie skręciła na południe. Wówczas uniósł czółno i wszedł do puszczy. Las był gęsty i cichy, znajomy przez swą wieczną obcość. Nim zapadł zmierzch, Marek wyszukał miejsce na biwak, gdzie rozpalił ognisko i ugotował sobie kolację. Zapas suchego prowiantu miał mu wystarczyć na dwa do trzech tygodni, zakładając, że nie znajdzie po drodze niczego do jedzenia — a przecież był pewien, że las go nie zawiedzie. Nie mogło tu przecież zabraknąć pędów paproci, korzeni szparaga i innej jadalnej zieleniny. Im bliżej wybrzeża, tym skutki mrozów były łagodniejsze niż w głębi lądu.