Выбрать главу

Gdy zaczęło się ściemniać, Marek wykopał płytki rów i napełnił go igiełkami sosny, na których rozpostarł swe poncho. Przyciągnął czółno tak, żeby utworzyło dach, i ułożył się na legowisku. Wiedział, że jego największym wrogiem będą wiosenne deszcze. Potrafiły być ulewne i niespodziewane. Wykonał kilka szkiców i notatek, po czym przewrócił się na bok i wpatrzył w zamierający blask ognia, póki nie zmienił się on w ledwie rozżarzony punkcik na tle głębokiej czerni. Wkrótce potem Marek zasnął.

Nazajutrz doszedł do Baltimore. Miasto spłonęło, widoczne byty też ślady wielkiej powodzi. Marek nie penetrował ruin. Przeniósł czółno do zatoki Chesapeake i ruszył na północ. Lasy zeszły tu aż na sam brzeg rzeki, od strony wody nie dało się dostrzec żadnych śladów ludzkiej działalności. Nurt był bardzo wartki: odpływ łączył się z nurtem rzeki Susquehanna. Marek przez jakiś czas walczył z prądem, w końcu jednak skierował czółno ku brzegowi. aby tam poczekać na przypływ. Uznał, że powinien przeciąć zatokę i trzymać się linii brzegu po przeciwnej stronie. W pobliżu delty Susquchanna rzeka będzie na pewno bardziej wzburzona i przeprawa czółnem może się tam okazać w ogóle niemożliwa. Dookoła pływały kry — niewielkie i przeważnie jeszcze nie spiętrzone — jakby zniesione z całkiem zamarzniętej rzeki, która teraz dopiero tajała.

Marek wyciągnął się na ziemi. Od czasu do czasu sprawdzał poziom wody, a gdy przestało opadać, przysiadł na brzegu i wrzucał do niej patyczki, które w końcu zaczęły dryfować na , północ. Wówczas wyruszył w dalszą drogę. Wiosłował w kierunku północno — wschodnim, sterując ku otwartemu morzu i przeciwległemu brzegowi rzeki.

W pobliżu lądu była spokojna, lecz w miarę zbliżania się do środka zatoki, Marek coraz wyraźniej czuł zmagania przypływu z nurtem rzeki. Mimo że walka dwóch prądów była ledwie widoczna na powierzchni wody, łódź dawała o nich znać: woda stawiała wiosłu większy opór, a czółno wykonywało nieoczekiwane zwroty. Marek z wysiłkiem pracował wiosłami i chociaż czuł słabość własnych barków i nóg w walce z prądem i przypływem, walka ta napawała go jedynie niewysłowioną radością.

Nagle zmagania ustały, przypływ z wielką siłą porwał łódkę na północ, a Markowi pozostało tylko pilnować kierunku i wypatrywać na brzegu miejsca do przycumowania. Brzeg był tu piaszczysty, upstrzony skąpą roślinnością. Marek domyślał się także skał podwodnych, grożących przebiciem dna. Słońce stało już nisko, gdy dziób łodzi zgrzytnął cicho o piaszczystą plażę. Marek wskoczył do wody i wyciągnął czółno na brzeg.

Ulokowawszy je bezpiecznie na skarpie, wrócił na plażę, by popatrzeć na drogę, którą przebył. Czarny mur gęstych lasów, turkusowa tafla morza, poznaczona strugami mulistej wody z rzeki, intensywnie błękitne niebo, słońce chylące się ku zachodowi — i nigdzie drugiego człowieka, ani śladu ludzkiego życia, żadnych domów, dróg, niczego. Nagle Marek odrzucił głowę w tył i zaniósł się radosnym, niemal dziecinnym śmiechem triumfu. To wszystko należało do niego. Nikt inny się o to nie upomniał. Nikt nie pojawił się, by zakwestionować jego prawo własności, więc Marek zagarnął wszystko.

Pogwizdując rozniecał ogień z naniesionych przez rzekę drew. Ognisko zapłonęło niesamowitymi barwami, odcieniami zieleni, błękitu, miedzi, szkarłatu. Marek ugotował w słonej wodzie suszoną kukurydzę i mięso i smakował je z zachwytem, a kiedy zasnął przed wygaśnięciem ostatnich płomieni, na jego twarzy nadal gościł uśmiech.

O świcie następnego ranka był już gotów ruszać dalej na północ wzdłuż wybrzeża, w poszukiwaniu dawnej drogi wodnej, która łączyła zatokę Chesapeake z zatoką Delawara. Gdy ją odszukał, okazało się, że z kanału pozostało niewiele: zmienił się w rozlewiste bagno, porośnięte wierzbami i bagienną roślinnością, która przesłaniała zarówno ląd, jak i wodę. Wypłynąwszy na moczary, Marek stracił nagle świat z oczu — wszystko zasłaniały otaczające go zewsząd trawy. Tam gdzie woda była nieco głębsza, roślinność znikała i Marek mógł posuwać się szybciej, ale przez większą część dnia czółno szorowało dnem po twardych łodygach, a Marek przeciągał łódkę chwytając się traw, korzeni, wszystkiego, co akurat znajdował pod ręką — byle posuwać się na wschód. Słońce pięło się po niebie. Marek zdjął koszulę. Pośród traw nie czuło się wiatru. Potem słońce zniżyło się, zapanował chłód i Marek ubrał się z powrotem. Kiedy mógł — wiosłował, a kiedy nie można było użyć wiosła — chwytał się traw i tak powoli przedzierał się przez moczary. Tego dnia nie robił postoju ani na posiłek, ani na odpoczynek; wiedział, że musi opuścić bagno przed zachodem słońca.

Cienie były już bardzo długie, gdy Marek poczuł wreszcie, że woda pod łodzią jest inna. Przyśpieszył pracę wiosła, a z każdym jego zanurzeniem czółno sunęło do przodu płynniej, nie powstrzymywane sterczącymi z wody, czepliwymi łodygami, które przez cały dzień utrudniały drogę. Trawy rozstępowały się, przerzedzały, wreszcie całkiem zniknęły, a wokół Marka swobodnie płynęła spieniona woda. Wiedział, że jest zbyt osłabiony na nową walkę z prądem, toteż pozwolił rzece unieść się w dół i osadzić na brzegu zatoki Delaware.

Następnego ranka zobaczył ryby. Bardzo ostrożnie, aby ich nie spłoszyć, otworzył plecak i wydobył z niego sieć, którą sporządził poprzedniej zimy ku uciesze dzieci z doliny. Sieć miała powierzchnię pół metra kwadratowego i chociaż Marek ćwiczył się w zarzucaniu jej jeszcze w dolinie, wiedział, że nie ma dość wprawy i że pierwsza próba będzie dla niego zapewne ostatnią szansą. Ukląkł w czółnie, które zaczęło dryfować, skoro tylko odłożył wiosło, i czekał, aż ryby podpłyną bliżej. — Jeszcze troszeczkę — ponaglał je szeptem — jeszcze kawałeczek. — W końcu zarzucił sieć, a czółno zakolebało się niebezpiecznie. Marek poczuł ciężar w sieci, szarpnął, pociągnął z całej siły i zaczął wyławiać łup. Oniemiał z radości: w sieci wiły się trzy ogromne srebrzyste ryby.

Marek ukucnął i przyglądał się ich nerwowym skokom, Przez dłuższą chwilę nie miał pojęcia, co z nimi począć. Z wolna zaczął przypominać sobie wszystko, co kiedykolwiek czytał o oczyszczaniu ryb, suszeniu ich mięsa na słońcu, opiekaniu nad ogniskiem…

Na brzegu oprawił zdobycz i rozpostarł mięso na płaskich kamieniach, aby ususzyło się w słońcu. Przyszło mu do głowy, że pod wodą mogą się kryć także i skorupiaki. Ponownie spuścił czółno na wodę, trzymając się tym razem jak najbliżej brzegu. Podpłynął do na wpół zatopionej skały, pod którą znalazł kolonię ostryg, a no dnie piaszczystej zatoki dostrzegł mięczaki, które zniknęły, gdy zmącił wodę. Późnym popołudniem miał już spory zapas ostryg i kilogramy mięczaków wykopanych z dna zatoki. Ryby niestety nie wyschły. Marek wiedział, że jeśli czegoś z nimi nie zrobi, wkrótce się zepsują. Kiedy wpatrzony w zatokę głowił się nad problemem przechowywania ryb w stanie świeżości, uświadomił sobie najprostsze rozwiązanie: kry.

Jeszcze raz wyprawił się na wodę i manewrując odpowiednio blisko sporej bryły lodu, zdołał opasać ją liną i doholować do brzegu. Z gałązek sosny uplótł płaski koszyk, na spód włożył mięczaki, potem ostrygi, na wierzchu zaś ułożył ryby. Koszyk umieścił na krze, a nożem odłupał trochę okruchów lodu, którymi przysypał zapasy. Nareszcie mógł odpocząć. Prawie cały dzień zszedł mu na gromadzeniu pożywienia i zabezpieczeniu go przed zepsuciem. Ale Marek nie żałował. Jedząc później pieczoną rybę i dzikie szparagi był pewien, że jeszcze nigdy w życiu nie miał w ustach czegoś, co byłoby choćby w połowie tak dobre.