Выбрать главу

Z miejsca jego biwaku wody Delaware wyglądały jak czarna dziura w posępnej puszczy. Od czasu do czasu jakiś bezgłośny płynący w powietrzu blady cień zakłócał doskonałość czerni. Lód — pomyślał Marek. Rzeka była bardzo wezbrana, drzewa przy brzegach stały w wodzie mogły też skrywać się pod wodę, niewidoczne aż do ostatniej chwili. Chłopcu groziły także skały i inne zasadzki. Rozważając ryzyko, na jakie się naraża płynąc czarną rzeką, Marek czuł wyłącznie radosne zadowolenie. Następnego ranka spuścił czółno na wodę i ruszył w stronę Filadelfii.

Miasta są takie przygnębiające — myślał wpatrując się w szare ruiny po obu stronach rzeki Schuylkill, Ja okiem sięgnąć, ze wszystkich stron rozciągał się identyczny krajobraz szarych ruin. Miasto było spalone, a1e nie tak doszczętnie jak Baitimore. Niektóre budynki zdawały się wręcz nietknięte, lecz wszędzie królowała ta sama szarość, ta sama ohyda zniszczenia. Gdzieniegdzie powyrastały drzewa, ale nawet one były tu brzydkie, skarlałe, cherlawe.

Marek poczuł ten sam lęk, na który inni skarżyli się w lesie. Czuło się tu czyjąś obecność, czuło się coś wrogiego. Marek złapał się na tym, że co chwila spogląda w tył przez ramię, i począł wiosłować ze zdwojoną energią. Zamierzał zatrzymać się wkrótce i naszkicować kilka widocznych z rzeki budynków. Powinien też chyba, choćby dla pozoru, zapuścić się trochę w — głąb lądu. Myślał o tym z niechęcią. Zwolnił nieco, aby przypatrzeć się kępie drzew. Były tak zdeformowane, że gatunku nie dałoby się ustalić. Osiki — zdecydował w końcu Marek. Spróbował wyobrazić sobie, jak korzenie tych drzew przedzierały się przez beton i stal ulic, po to tylko, by niżej natrafić na jeszcze większe pokłady betonu i stali.

A przecież w Waszyngtonie też były drzewa — myślał zanurzając wiosło głębiej, aby ominąć sporą, szczerbatą bryłę lodu. Tamte drzewa wyglądały jednak normalnie — a te…

Miały niespełna połowę zwykłej wysokości, były zdeformowane, o nielicznych i groteskowo wykoślawionych gałązkach. Marek gwałtownie wstrzymał łódź. Promieniowanie — pomyślał, czując nagły dreszcz. To skutki zatrucia promieniowaniem. W jego wyobraźni odżyły opisy i fotografie zwierząt i roślin zmienionych przez działanie promieni radioaktywnych.

Zawrócił czółno i puścił się w dół rzeki, do jej zbiegu z Delaware. Miał jeszcze parę godzin do zmroku. Po krótkim wahaniu zawrócił jednak na północ, tym razem zwracając pilniejszą uwagę na zdeformowaną roślinność i mnożące się kry lodowe.

Minął jeszcze jedną kępę poważnie uszkodzonej roślinności. Trzymając się przeciwległego brzegu rzeki, wiosłował dalej.

Filadelfia ciągnęła się w nieskończoność; ruiny poszczególnych budynków prawie niczym się od siebie nie różniły. Od czasu do czasu widać było skupiska domów praktycznie nietkniętych. ale Marek podejrzewał teraz, że to rejony pozamykane w momencie wykrycia radioaktywności. Nie wszedł do żadnego z domów. Z gigantycznych wieżowców pozostały w większości tylko szkielety, ale zachowało się jeszcze wystarczająco dużo, aby usprawiedliwić wyprawę na wielką skalę — pod warunkiem, że budynki nie były skażone. Marek wiedział, że ten problem musi pozostawić Barry'emu lub jego młodszym braciom. On sam płynął dalej. Znów otoczyły go lasy z rosłymi, potężnymi, wybujałymi drzewami. W miejscach gdzie rzeka się zwężała, korony drzew stykały się u góry i łódź sunęła pod nimi jak w tunelu, w którym tylko wiosło pluskało o wodę, a reszta świata wstrzymywała oddech w ciszy półmroku.

Kolejna zagadka — pomyślał przypatrując się nabrzeżom. Rzeka płynęła bardzo wartko, a jednak poziom wody był niski i brzegi wznosiły się miejscami na parę metrów. Być może jest to wynik częściowego zatamowania rzeki — trzeba będzie to sprawdzić przed powrotem do Waszyngtonu…

Już od kilku dni robiło się coraz chłodniej, aż pewnej nocy chwycił mróz. Nazajutrz Marek przepływał przez Trenton, gdzie, podobnie jak w Filadelfii, wszędzie rozciągały się ruiny, a roślinność była karłowata i zniekształcona.

Za cenę nadłożenia kilku kilometrów, opłynął miasto nie wysiadając z czółna, które opuścił dopiero, gdy znalazł się pośród normalnie wyglądających lasów. Wyciągnął łódź na skarpę, zabezpieczył ją i udał się pieszo na północ. Delaware zbaczała w tym miejscu na zachód, on zaś miał dotrzeć do Nowego Jorku. Tego samego wieczora spadł pierwszy deszcz. Marek zostawiał za sobą wyraźne ślady, aby wracając nie musiał szukać czółna. W ulewnym deszczu posuwał się miarowo, osłonięty od stóp do głów wielką peleryną.

Tego wieczora nie znalazł ani kawałka suchego drewna na ognisko, więc żuł zimną wołowinę, marząc w duchu o soczystej rybie.

Kiedy nazajutrz deszcz nie ustał, Marek doszedł do wniosku, że głupotą byłoby iść dalej i narażać się na zgubienie drogi w świecie o rozmazanych granicach, pozbawionych nieba i słońca, które wyznaczałoby podróżnikowi kurs. Znalazłszy kępę świerków, schował się pod największe drzewo i skulił pod swą peleryną, drzemiąc i budząc się na przemian przez cały następny dzień i całą noc. Obudziły go westchnienia drzew oznajmiające koniec deszczu: drzewa otrząsały się z wody, mrucząc coś chórem o paskudnej pogodzie i dziwiąc się chłopcu, który spał — pośród nich. Marek musiał przede wszystkim znaleźć słoneczną polankę, wysuszyć zawartość plecaka, pelerynę, ubranie, które miał na sobie, i mokasyny, wymagające również natłuszczenia… Wyczołgał się spod świerka, wyszeptał słowo podziękowania i począł się rozglądać za dogodnym miejscem do wysuszenia rzeczy, rozpalenia ogniska, zjedzenia porządnego posiłku.

Gdy tego samego dnia trafił na wynaturzoną ściółkę, cofnął się o kilkadziesiąt metrów, przykucnął i uważnie zlustrował rozciągający się wokół las.

Od Nowego Jorku dzielił go — jak przypuszczał — jeszcze jeden dzień marszu: trzydzieści kilometrów, może nieco więcej. Otaczający go teraz las był tak gęsty, że Marek nie potrafił stwierdzić, czy spustoszenie wśród roślin ograniczało się do jednego tylko miejsca. Cofnął się zatem o kilometr, rozbił obóz i pogrążył się w rozmyślaniach o najbliższej przyszłości. Musi omijać wszystkie miejsca, które, jego zdaniem, uległy napromieniowaniu. W takim razie — ile dni straci jeszcze na kluczenie dookoła Nie miał pojęcia. Czas się zatrzymał i Marek nie był już nawet pewien, ile dni spędził w lesie, ani jak dawno temu parowiec przycumował w Waszyngtonie. Pomyślał o reszcie — czy nic im się nie stało, czy odnaleźli magazyny, wydostali materiały, które mieli zabrać Wyobraził sobie; jak brnęliby na oślep przez skażone tereny Filadelfii, przez tę tutaj truciznę. Przeszył go dreszcz.

Jeszcze trzy dni wędrował wzdłuż granicy rejonu skażenia, zbaczając to na północ, to na wschód, to znowu na północ. Do miasta nie zbliżył się ani trochę. Otaczał je pierścień śmierci.

Dotarł do rozległego bagniska, w którym nurzały się gnijąc martwe drzewa i nie wyrastało nic nowego; dalej nie mógł już pójść. Podmokłe tereny rozciągały się jak okiem sięgnąć ku zachodowi; cuchnęły solą i zgnilizną, jak łachy mułu w czasie odpływu. Posmakował wody czubkiem języka i zawrócił. Była słona. Tej nocy temperatura gwałtownie spadła. Rankiem zobaczył poczerniałe drzewa i krzewy. Pałaszując łapczywie kukurydzę z wołowiną, Marek zastanawiał się, czy znajdzie jeszcze kiedykolwiek naturalne pożywienie. Jego zapasy były na wyczerpaniu: skończyły się rodzynki, suszonych jabłek też już prawie nie ostało. Z głodu nie umrze — tego był pewien — ale miło byłoby najeść się do syta świeżych jarzyn i owoców, zupy z mięczaków, gęstej od smakowitych kąsków białego mięsa… Odwrócił myśli od jedzenia i przyśpieszył kroku.