Выбрать главу

Posuwał się sprawnie, bez trudu odnajdując własne ślady wypalone na drzewach jak znaki drogowe: zakręt, tędy prosto. Wsiadłszy z powrotem do czółna, podążył rzeką Delaware na zachód, by przekonać się, co sprawiło, że poziom wody był tak niski i że wszędzie pływał lód, gęściejszy teraz niż poprzednio. Pomyślał, że to deszcze musiały rozdrobnić większe bryły. Niełatwo było płynąć na przekór bystremu prądowi, a unoszące się na wodzie odłamki lodu czyniły przeprawę jeszcze bardziej, niebezpieczną. Teren był tu płaski. Morek natychmiast dostrzegł zmiany na rzece. Nurt stał się szybszy, wokół czółna pieniła się teraz biała woda bystrzyny, a po obu brzegach rzeki teren zdecydowanie się wzniósł. Rzeka wyżłobiła tu kanał, a nieco dalej następny. Kiedy jej progi stały się zbyt niebezpieczne dla małej łódeczki, Marek wydostał czółno z wody, ukrył je w bezpiecznym miejscu i dalej podążył już pieszo.

Wyrosło przed nim wzgórze, skąpo usiane karłowatą roślinnością i kamieniami. Marek podjął ostrożną wspinaczkę. Było bardzo zimno, Drzewa wyglądały tu tak, jak w pierwszych dniach marca, a nawet pod koniec lutego. Pączki nabrzmiały, lecz nie było widać liści — ani skrawka zieleni, prócz czarnozielonych świerków, przybranych w zimowe igliwie. Na szczycie wzgórza Marek gwałtownie wstrzymał oddech. Rozciągała się przed nim rozległa, oślepiająca w słońcu połać śniegu i lodu.

Miejscami śnieżne pole sięgało brzegów rzeki, gdzie indziej widać je było w sporej odległości, a w górze rzeki, jakieś dwa kilometry od miejsca, gdzie zatrzymał się Marek, powstał niemal zator lodowy. Rzeka wyglądała jak czarna wstążka wijąca się pracowicie przez oślepiające pustkowie.

Widok na południe zasłaniały mu drzewa, ale na północ i zachód ogarniał wzrokiem całe kilometry, dostrzegając jedynie śnieg i lód. Białe góry sięgały czystobłękitnego nieba, dolinom zaś, odkładający się na zboczach śnieg nadał kształt misek. Wiatr zmienił kierunek i dmuchnął Markowi prosto w twarz; mróz zapierał dech w piersiach, wyciskał z oczu łzy. Słońce nie dawało ciepła. Marek pocił się co prawda pod skórzaną koszulą, ale widok śnieżnego bezmiaru i chłód omiatającego go wiatru świadczyły o tym, że słońce poniosło tu klęskę. Ulegając temu złudzeniu, chłopiec zadrżał gwałtownie. Odwrócił się i puścił w dół po stromym zboczu, na kilkanaście metrów przed końcem stoku począł się zsuwać, świadom już od samego początku ślizgawki, że to niebezpieczne, że poruszone kamienie popędzą za nim w pogoń, że mogą go dopaść i zranić, zanim zdoła uskoczyć. Na samym dole fiknął kozła, podskoczył na równe nogi i rzucił się do ucieczki. Biegł długo, słysząc za plecami hurkot spadających głazów.

W jego wyobraźni hałas ten zrósł się z obrazem nadciągającego lodowca, który toczył się ku niemu nieodwołalnie, miażdżąc wszystko w proch.

25

Marek fruwał. Wspaniale było wzbijać się w górę i nurkować ponad drzewami i rzekami. Wznosił się coraz wyżej i wyżej, aż w całym ciele poczuł łaskotanie z nadmiaru emocji. Wykonał unik, by ominąć spienioną białą chmurę. Kiedy się wyprostował, wyrosła przed nim następna; uchylił się ponownie, i jeszcze raz, i jeszcze raz. Chmury były teraz wszędzie, zlały się w wielki biały mur, który nacierał na chłopca ze wszystkich stron. Nie było gdzie uciekać przed ich atakiem. Znurkował i uświadomił sobie, że spada z coraz większą prędkością. Nie wiedział, jak się zatrzymać. Leciał w dół poprzez biel…

Marek obudził się gwałtownie, cały drżący i mokry od potu. Ognisko ledwie żarzyło się w ciemności. Podsycił je pieczołowicie, chuchając w zgrabiałe dłonie. Kiedy zbutwiałe szczapy zaczęły się tlić, dorzucił gałęzi, a na koniec grubsze konary. Mimo że wkrótce miał nadejść świt, a wraz z nim pora na wygaszenie ogniska, Marek podsycał je tak długo, aż zapłonęło gorącym i jasnym blaskiem. Skulił się tuż przy ogniu. Przestał już drżeć, ale koszmarna wizja wciąż go nie opuszczała; tęsknił do światła i ciepła. I bardzo nie chciał być już sam.

Przez cztery dni posuwał się szybko naprzód, a piątego popołudnia dotarł do lądowiska w Waszyngtonie, gdzie cumował parowiec i skąd bracia i siostry organizowali wypady do magazynów.

Bracia Peter wybiegli mu na spotkanie, zajęli się czółnem i plecakiem, ani na chwilę nie przestając mówić.

— Gary powiedział, że jak tylko się zjawisz, masz iść do magazynu — poinformował Marka jeden z nich.

— Mieliśmy jak dotąd sześć wypadków — dorzucił inny z przejęciem. — Połamane ręce, nogi, takie tam drobiazgi. Nic z tego, co zdarzało się wcześniejszym grupom. Dajmy radę!

— Gary mówił, że pod koniec tygodnia wyruszymy do Baltimore albo do Filadelfii.

— Tu jest mapa, zaraz ci pokażemy, w którym magazynie oni teraz są.

— Mamy już ze cztery łodzie ładunku…

— Pracujemy na zmianę. Cztery dni tutaj, przy sztauowaniu, gotowaniu i tak dalej, a potem cztery dni szperania w magazynach…

— Nie jest tak źle, myśleliśmy, że będzie gorzej. Ciekawe, czemu tamci mieli zawsze tyle kłopotów.

Morek posuwał się za nimi ociężale. — Głodny jestem — powiedział.

— Zupa na obiad właśnie się gotuje — poinformował go jeden z braci. — Ale Gary mówił…

Marek wyminął ich i skierował się do budynku, w którym kwaterowali. Poczuł woń zupy. Nalał sobie do pełna, ale zanim jeszcze skończył jeść, ogarnęła go taka senność, że oczy same mu się zamykały. Chłopcy wciąż trajkotali o swoich sukcesach.

— Gdzie tu są sypialnie? — zapytał Marek, znowu któremuś przerywając.

— To ty nie idziesz do magazynu? Przecież Gary mówił…

— Nigdzie nie idę. Gdzie są łóżka?

— Z samego rana wyruszamy do Filadelfii — obwieścił triumfalnie Gary. — Dobrze się spisałeś, Marku. Ile czasu zajmie nam przeprawa do Filadelfii?

Marek wzruszył ramionami.

— Nie wiem, nie szedłem pieszo. Pokazałem wam już, gdzie są tereny podmokłe, być może nie do przebycia. Jeśli przedostaniecie się tamtędy, może wam to zabrać osiem, dziesięć dni. Ale musicie wziąć przyrządy do pomiaru radioaktywności.

— Co do tego, mylisz się, Marku. Napromieniowanie jest niemożliwe. Nie braliśmy przecież udziału w wojnie, nie stosowano tu żadnych bomb. Inaczej starsi by nas uprzedzili.

Marek ponownie wzruszył ramionami.

— Ufamy, że przeprowadzisz nas tamtędy — uśmiechnął się Gary. Miał dwadzieścia jeden lat.

— Ja nie idę — odparł Marek.

Gary i jego bracia wymienili spojrzenia.

— Jak to? — zapytał Gary. — Przecież to twój obowiązek. Marek pokręcił głową.

— Moim obowiązkiem — zaprzeczył — było zorientować się, czy miasta nadal istnieją i czy cokolwiek się w nich zachowało. Wiem tyle, że dotarłem tam drogą wodną. Czy można przeprawić się lądem — nie mam pojęcia. Mam pewność, że tereny te zostały napromieniowane, i zamierzam wrócić do doliny, aby złożyć o tym meldunek.

Gary wstał i zaczął zwijać mapę, na którą przed chwilą nanosili bagna, nową linię wybrzeża, bajoro, w które zmieniła się wewnątrzlądowa droga wodna. Nie patrząc na Marka, powiedział: