— Pewien jesteś, że nie będą ich chcieli słuchać w Waszyngtonie? — zapytał dziadek Sumner.
— Nikt nie lubi złych proroków — odparł Dawid. To właśnie Selnick był takim złym prorokiem. Wedle pobieżnych informacji, których udzielił Dawidowi, rząd zmuszony był już uznać powagę nadciągającej katastrofy, ale zamiast przedsięwziąć daleko idące środki dla jej odwrócenia, lub choćby złagodzenia, wolał roztaczać przed ludźmi enigmatyczną wizję wielkiej odnowy, która miała nastąpić jesienią. Jeśli wierzyć Selnickowi, przez nadchodzące pół roku ci, którzy mają zdrowy rozsądek i pieniądze, wykupią wszystko, co się da, aby się zabezpieczyć na przyszłość, gdyż po tym okresie łaski nie pozostanie już nic do kupienia.
— Selnick uważa, że powinniśmy wystąpić z ofertą zakupienia jego aparatury. Uczelnia podskoczy z radości na wieść, że może się jej natychmiast pozbyć. Tanio. — Dawid, się zaśmiał. — Tanio. Jakieś ćwierć miliona.
— Wystosuj ofertę — zarządził krótko dziadek Sumner. A Walt przytaknął z namysłem.
Dawid wstał niepewnie i pokręcił głową. Pomachał im na do widzenia i udał się do łóżka.
Ludzie wciąż jeszcze chodzili do pracy. Fabryki nadal produkowały, choć mniej niż dawniej i żadnych artykułów luksusowych, ale przechodziły na węgiel tak szybko, jak tylko się dało. Dawid rozmyślał o zaciemnionych miastach, o ławicach rdzewiejących ciężarówek, o gnijącej na polach kukurydzy i pszenicy. I o komisjach priorytetowych, które się kłóciły, walczyły, agitowały za tą czy inną sprawą. Minęło sporo czasu, zanim rozdygotane mięśnie Dawida pozwoliły mu się rozluźnić, a jeszcze więcej, nim niespokojna wyobraźnia dała mu zasnąć.
Budowa szpitala postępowała nieprawdopodobnie szybko. Pracowano na dwie zmiany, znowu w myśl zasady “cena nie gra roli”. Zapieczętowane skrzynie i kartony z aparaturą laboratoryjną stały w długim baraku, wybudowanym z myślą o przechowaniu urządzeń do czasu, gdy będą potrzebne. Dawid rozpoczął. pracę w prowizorycznym laboratorium, usiłując odtworzyć badania Frerrera i Semple'a. A w pierwszych dniach lipca na farmę zjechał Harry Vlasic. Vlasic był niski, gruby, krótkowzroczny i porywczy. Dawid odnosił się do niego z takim samym lękiem i szacunkiem, jakim początkujący student fizyki mógłby obdarzać Einsteina.
— Dobra — oświadczył Vlasic. — Zbiory kukurydzy się nie udały, tak jak przewidywano. Monokultura! Też coś! Uratują sześćdziesiąt procent pszenicy, ani grama więcej. A zimą — ha! — poczekajcie tylko do zimy. No, gdzie ta jaskinia?
Zaprowadzili go do wlotu jaskini, oddalonej od szpitala o niespełna sto metrów. W środku zapalili latarki. W swej głównej części jaskinia mierzyła ponad półtora kilometra długości, a było też kilka odnóg, prowadzących do mniejszych komnat. Jednym z korytarzyków płynęła czarna, bezgłośna rzeka. Czysta, źródlana woda. Vlasic bez przerwy kiwał głową. Nawet po wyjściu z jaskini.
— Niezłe to jest — powiedział. — Powinno się udać. Laboratoria w środku, przejście podziemne ze szpitala, izolacja przed skażeniem — całkiem nieźle.
Tego lata i w początkach jesieni pracowali po szesnaście godzin na dobę. W październiku przez kraj przeszła pierwsza fala grypy, poważniejsza w skutkach niż epidemia z lat 1917-1918. W listopadzie zanotowano przypadki nowej choroby; tu i ówdzie szeptano, że to dżuma, ale Ministerstwo Informacji orzekło, że chodzi o grypę. Dziadek Sumner zmarł w listopadzie. Dopiero wówczas Dawid dowiedział się, że on i Walt są jedynymi spadkobiercami majątku znacznie przewyższającego wszystko, o czym marzył. I był to majątek w gotówce. W ciągu ostatnich dwóch lat dziadek Sumner spieniężył wszystko, co mógł.
W grudniu zaczęła się zjeżdżać rodzina, która opuściła wsie, miasteczka i miasta rozrzucone po całej dolinie, aby zamieszkać w szpitalu i przyległych budynkach. Racjonowanie wszelkich dóbr, czarny rynek, inflacja i grabieże zamieniły miasta w pola walki. A rząd zamroził aktywa wszystkich przedsiębiorstw: niczego nie można było kupić ani sprzedać bez zezwolenia. Wojsko zajmowało budynki, a pracownicy rządowi nadzorowali wprowadzony powszechnie system racjonowania zakupów.
Rodzina zwoziła z sobą żywy inwentarz. Wuj Jeremy Streit przywiózł cztery ciężarówki towarów żelaznych. Eddie Beauchamp przyjechał z kompletnym wyposażeniem gabinetu dentystycznego. Ojciec Dawida pozwoził ile mógł ze swego domu towarowego. Członkowie rodziny trudnili się różnymi zawodami, toteż zebrano godziwe zapasy z każdej niemal gałęzi handlu i rzemiosła, jaką można sobie wyobrazić.
Odkąd zabrakło radia i telewizji, rząd przestał radzić sobie z rosnącą paniką. Stan wyjątkowy ogłoszono dwudziestego ósmego grudnia. O sześć miesięcy za późno.
Gdy nadeszły wiosenne deszcze, nie było już przy życiu ani jednego dziecka poniżej ośmiu lat, a z trzystu dziewiętnastu osób, które przywędrowały w górę doliny, pozostało dwieście jeden. W miastach żniwo było znacznie obfitsze.
Dawid przyglądał się płodowi świni, na którym właśnie miał przeprowadzić sekcję. Zwierzątko było pomarszczone i wyschnięte, miało zbyt miękkie kości, gruczoły limfatyczne powiększone, twarde. Dlaczego? Dlaczego czwarta generacja nie chciała się rozwijać? Harry Vlasic zbliżył się na moment, aby popatrzeć, po czym odszedł, pochylając głowę w zamyśleniu. Nawet on nie potrafi znaleźć wyjaśnienia pomyślał Dawid niemal z satysfakcją.
Tej nocy Dawid, Walt i Vlasic spotkali się, żeby omówić wszystko jeszcze raz. Mieli dość żywego inwentarza, aby dzięki klonowaniu i naturalnemu rozmnażaniu trzeciej generacji wyżywić jakoś te dwieście osób. Mogli klonować do czterystu zwierząt na raz. Kurczęta, świnie, bydło. Jeśli jednak wszystkie zwierzęta staną się bezpłodne, co wydawało się pewne, zapas żywności trzeba by uznać za ograniczony,
Obserwując obu starszych mężczyzn, Dawid uświadomił sobie, że celowo omijają oni drugie zasadnicze pytanie: jeśli i ludzie staną się bezpłodni, jak długo będzie im potrzebne ciągłe uzupełnianie zapasów żywności?
— Powinniśmy wyizolować grupę bezpłodnych myszy, sklonować je i zbadać nawrót płodności w każdej nowej generacji klonów — powiedział Dawid.
Vlasic zmarszczył brwi i potrząsnął głową.
— Gdybyśmy mieli ze dwunastu studentów, mogłoby się to udać — powiedział cierpko.
— Musimy to sprawdzić — oponował Dawid, czując nagły przypływ gorąca. — Zachowujecie się obaj tak, jakby chodziło o plan na kilkuletni stan wyjątkowy. A jeśli będzie inaczej? Cokolwiek powoduje bezpłodność, dotknęło już wszystkie zwierzęta. Musimy to sprawdzić.
Walt spojrzał przelotnie na Dawida i rzekł:
— Nie mamy ani czasu, ani warunków na przeprowadzenie takich badań.
— Bzdura — odparł Dawid beznamiętnie. — Produkujemy dość elektryczności, mamy nawet nadwyżki mocy. Mamy też sprzęt, któregośmy jeszcze nawet nie rozpakowali…
— A kto by go obsługiwał?
— Ja. zajmę się tym w ramach czasu wolnego.
— Jakiego znów czasu wolnego?
— Znajdę go.
Wpatrywał się w Walta tak długo, aż stryj przyzwalająco wzruszył ramionami.
W czerwcu Dawid miał już wstępne odpowiedzi.
— W łańcuchu A4 — oznajmił — wskaźnik płodności wynosi dwadzieścia pięć procent.