Выбрать главу

— Wszyscy uczestnicy tej wyprawy pozostają, jak wiesz, pod moim dowództwem. Wszyscy bez wyjątku.

Marek ani drgnął.

— Rozkazuję ci pójść z nami — zakończył Gary i tym razem spojrzał Markowi prosto w oczy.

Marek potrząsnął głową.

— Nie zdążycie dotrzeć no miejsce i zawrócić przed zmianą pogody — powiedział. — Ani ty, ani twoi bracia, nie wiecie nic o puszczy. Spotkają was takie same kłopoty, jakie mieli członkowie poprzednich wypraw do Waszyngtonu. Chłopcy nie zrobią nic, póki ktoś im dokładnie nie pokaże, co i jak. A jeśli wszystko, co zostało w Filadelfii, jest teraz radioaktywne. Ściągając to do domu, zabijecie wszystkich mieszkańców doliny. Ja wracam.

— Masz słuchać rozkazów jak każdy, i tyle! — wrzasnął Gary. — Pilnujcie go tutaj! — Skinął na dwóch swoich braci i razem z nimi opuścił pokój. Trzech pozostałych pilnowało Marka, który siedział po turecku na podłodze, nie zmieniwszy pozycji od początku rozmowy.

Po jakimś czasie Gary wrócił, niosąc wiązkę długich pasm kory brzozowej. Na ten widok Marek wstał i dotknął kory. Pochodziła z jego czółna.

Gary rzucił mu cały pęk pod nogi:

— Mam nadzieję, że teraz zrozumiałeś. Wyruszamy z rana. Lepiej się teraz połóż.

Marek opuścił ich bez słowa. Poszedł nad rzekę, żeby obejrzeć zniszczoną łódź. Potem rozniecił ognisko, a gdy płonęło już jasnym blaskiem, wsunął w płomienie jeden koniec łodzi i w miarę jak czółno się spalało, popychał je do przodu, aż nie zostało już nic.

Kiedy nazajutrz rano chłopcy zebrali się przed budynkiem gotowi ruszać do Filadelfii, Marka wśród nich nie było. Jego plecak zniknął, nikt nie potrafił odnaleźć chłopca. Gary, bardzo rozgniewany, porozumiał się z braćmi i wspólnie postanowili ruszać bez Marka. Mieli przecież dobre mapy, przez niego samego korygowane, chłopcy otrzymali solidne przeszkolenie. Nie było właściwie żadnego powodu, aby mieli się czuć zależni od czternastolatka. Wyruszyli, lecz dobry nastrój nie powrócił.

Marek obserwował ich z pewnej odległości i przez cały dzień nie spuszczał z oka. Kiedy wieczorem rozbili swój pierwszy obóz w głębi lasu, usadowił się na pobliskim drzewie.

Z satysfakcją zauważył, że chłopcy poczynają sobie całkiem nieźle. Dopóki grupy się nie porozdzielają, nic im nie grozi. Natomiast bracia Gary byli wyraźnie zdenerwowani. Podrywali się na każdy dźwięk.

Odczekał, aż obóz się uspokoi, po czym, siedząc tak wysoko, te niezauważony mógł obserwować ich z góry, zaczął wydawać głuche jęki. Z początku nikt nie zwracał na niego uwagi, w końcu jednak Gary i jego bracia jęli popatrywać nerwowo w las i wymieniać spojrzenia. Marek jęknął głośniej. Wśród chłopców zapanowało poruszenie. Większość z nich zdążyła już zasnąć, nim Marek rozpoczął swój koncert, Teraz ogarnęło ich nerwowe podniecenie.

— Dżin! — wył Marek coraz głośniej. — Dżin! Dżin! — Wątpił, czy ktokolwiek może jeszcze spać. — Dżin ostrzega: wracajcie! — nawoływał głuchym głosem, przesłaniając usta dłonią. Powtarzał te słowa po kilka razy, dodając zawsze na koniec przeraźliwy, wznoszący się jęk. Po jakimś czasie dorzucił jeszcze jedno słowo: — Zguba. Zguba. Zguba.

W środku czwartej “zguby” urwał gwałtownie. Nawet i on poczuł wytężone nasłuchiwanie lasu. Bracia Gary weszli z pochodniami między drzewa, szukając źródła odgłosów w pobliżu obozu. Trzymali się bardzo blisko siebie. Większość chłopców skupiła się ciasno przy ogniskach. Minęło sporo czasu, nim wszyscy poukładali się na nowo, próbując powtórnie zasnąć. Marek zdrzemnął się w koronie drzewa, a ocknąwszy się, powtórzył słowa ostrzeżenia, znów przerywając w pół słowa, chociaż sam nie wiedział, dlaczego “zgu” jest o tyle groźniejsze od “zguby”. Jeszcze raz odbyty się bezowocne poszukiwania, podsycono ogniska, chłopcy usiedli przejęci strachem. Tuż przed świtem, gdy w lesie było najciemniej, Marek jął się zanosić piskliwym, nieludzkim śmiechem, który zdawał się nieść ze wszystkich stron równocześnie.

Dzień wstał chłodny i wilgotny, gęsta mgła z upływem godzin podniosła się — tylko nieznacznie. Marek krążył wokół sunącej z wysiłkiem grupy, szepcząc swe ostrzeżenia to spoza nich, to z przodu, to z lewej strony, to z prawej, to znowu z góry. Po południu chłopcy ledwie się już wlekli, rozmawiając otwarcie o zbojkotowaniu rozkazów Gary'ego i powrocie do Waszyngtonu. Marek z satysfakcją zauważył, że dwaj bracia Garyego stali po stronie zbuntowanych chłopców.

— Huuu! Dżin! — zawył, na co dwie grupy wykonały w tył zwrot i rzuciły się do ucieczki. — Dżin! Zguba!

Do uciekających przyłączali się inni, nie bacząc na krzyki Gary'ego, który też w końcu, razem z braćmi, pośpieszył z powrotem.

Marek odszedł, śmiejąc się sam do siebie, i skierował swe kroki na zachód, ku dolinie.

Bruce stanął nad śpiącym chłopcem.

— Wyjdzie z tego?

Bob kiwnął głową.

— Już kilka razy był na granicy przebudzenia, ale przez cały czas mamrotał tylko coś o śniegu i !odzie. Rozpoznał mnie, kiedy go rano badałem.

Bruce przyjął jego monolog kiwnięciem głowy, Marek spał już ponad trzydzieści godzin. Pod względem fizycznym był daleki od niebezpieczeństwa, prawdopodobnie niebezpieczeństwo takie nigdy mu nie groziło. Potrzebował jedynie odpoczynku i przyzwoitego jedzenia, aby wszystko mogło wrócić do normy. Ale średnie o białym murze wyglądały na chorobę. Barry kazał wszystkim zostawić chłopca, póki się sam nie obudzi. On sam spędzał przy Marku prawie całe dnie. Obiecał wrócić za godzinę. Póki Marek spał, nikt nie miał przy nim nic do roboty.

Tego samego popołudnia Barry posłał po brata Andrew, który prosił, aby go zawiadomić, gdy Marek zacznie mówić. Siedząc po obu stronach łóżka, patrzyli, jak chłopiec porusza się i wydobywa z przepastnego snu, który ukoił go tak głęboko, że Marek wyglądał jak martwy.

Chłopiec otworzył oczy i ujrzał Barry'ego.

— Nie oddawajcie mnie do szpitala — poprosił omdlewającym głosem i znów zamknął oczy. Po chwili otworzył je ponownie i obiegł wzrokiem pokój, zatrzymując się znowu na Barrym.

— Ja już jestem w szpitalu, prawda? Coś mi jest?

— Nic a nic — uspokoił go Barry. — Straciłeś przytomność z powodu przemęczenia i niedożywienia — tylko tyle.

— W takim razie chciałbym wrócić do swojego pokoju rzekł Marek, usiłując się podnieść.

Barry powstrzymał go łagodnie.

— Nie bój się mnie, Marku, proszę. Obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy ani teraz, ani kiedykolwiek. Obiecuję. — Chłopiec przez chwilę opierał się naciskowi jego dłoni, w końcu jednak rozluźnił mięśnie. — Dziękuję ci, Marku — rzekł Barry. — Czy masz ochotę zacząć mówić już teraz?

Marek kiwnął głową.

— Pić mi się chce — powiedział. Wypił łapczywie i zaczął opowiadać o swojej wyprawie na północ. Opowiadał ze wszystkimi szczegółami, nie pominął nawet historii o straszeniu Gary'ego i jego braci i o zawróceniu ekspedycji. Dostrzegł, że w tym punkcie opowieści Andrew zacisnął wargi, ale nie odwracając oczu od Barry'ego dociągnął opowieść do końca.

— A potem wróciłeś — podsumował Barry. — W jaki sposób?

— Przez lasy. Zbudowałem tratwę, żeby przeprawić się na drugi brzeg rzeki.

Barry pokiwał głową. Chciało mu się płakać, chociaż nie wiedział dlaczego. Poklepał Marka po ramieniu.

— Wypocznij sobie teraz — powiedział. — A im przekażemy wiadomość, żeby siedzieli w Waszyngtonie, póki nie wytrzaśniemy skądś liczników Geigera.