— Wykluczone! — sprzeciwił się Andrew, gdy już zamknęli drzwi. — Gary miał świętą rację obstając przy wyprawie do Filadelfii. Ten chłopak w ciągu jednej nocy zmarnował dorobek całorocznego szkolenia.
— Ja także jadę — oświadczył Barry. Był teraz z Markiem w Waszyngtonie. Razem ż nimi przybyło i dwóch młodszych lekarzy. Wśród najmłodszych członków wyprawy panowało przerażenie i bałagan; prace wstrzymano, wszyscy siedzieli w budynku, oczekując nowych instrukcji.
— Kiedy oni wyszli po raz drugi — zapytał Barry.
— W dzień po tym, jak tu wrócili — odparł jakiś, mały chłopczyk.
— Czterdziestu chłopaków! — mruknął pod nosem Barry. — I sześciu osłów. — Zwrócił się do Marka: — Czy wskóramy cokolwiek wyruszając ich śladem jeszcze dziś po południu?
Marek wzruszył ramionami.
— Wystarczy, jak pójdę sam. Mam iść?
— Nie, nie sam. Anthony i ja pójdziemy z tobą, a Alistair zostanie tutaj i rozkręci robotę na nowa.
Marek spojrzał na obu lekarzy z powątpiewaniem: Anthony był blady, Barry — wyraźnie zdenerwowany.
— Mają jakieś dziesięć dni wyprzedzenia — ocenił. — Jeśli nie zgubili drogi, są już pewnie w mieście. Nie sądzę, żeby czyniło to wielką różnicę, czy wyruszymy już teraz, czy poczekamy do rana.
— A zatem rano — zakończył rozmowę Barry. — Jeszcze jedna przespana noc dobrze ci zrobi.
Posuwali się szybko. Od czasu do czasu Marek pokazywał pozostałym, gdzie chłopcy obozowali, gdzie zboczyli ze szlaku, gdzie dostrzegli swój błąd i skierowali się znowu we właściwą stronę. Drugiego dnia Marek szedł z zaciśniętymi ustami i gniewną miną, ale nie mówił nic aż do wieczora.
— Odchodzą za bardzo no zachód, coraz dalej od właściwej trasy — oznajmił wreszcie. — Jeżeli nie skierują się znowu na wschód, mogą ominąć Filadelfię. Na pewno starali się okrążyć bagna.
Barry był zanadto zmęczony, aby się tym przejmować. Anthony zaś tylko chrząknął niepewnie. Dobrze przynajmniej — pomyślał Barry wyciągając się przy ognisku że musieli być wieczorami za bardzo zmęczeni, żeby nasłuchiwać dziwnych odgłosów lasu. Usnął, zanim zdążył sformułować tę myśl do końca.
Czwartego dnia Marek zatrzymał się i z trwogą popatrzył przed siebie. W pierwszej chwili Barry niczego szczególnego nie dostrzegł, ale zaraz uświadomił sobie, że patrzą wszyscy na kępę skarlałych roslin, o jakich mówił Marek. Anthony wyjął z plecaka licznik Geigera, który natychmiast zaczął tykać. Im dalej się posuwali, tym intensywniej pracował licznik. Marek prowadził ich lewą stroną, zachowując sporą odległość od napromieniowanego terenu.
— Oni tam weszli, prawda? — spytał Barry.
Marek potwierdził ruchem głowy. Trzymali się z dala od rejonu skażenia, a kiedy licznik włączał alarm, zbaczali na południe, aż ostrzegawcze sygnały straciły na sile. Podczas nocnej rozmowy postanowili wędrować na zachód, aby okrążyć skażony teren i — jeśli to będzie możliwe — dostać się do Filadelfii od drugiej strony.
— Ale wtedy trafimy na śnieżne pola — ostrzegł ich Marek.
— Nie boisz się chyba śniegu, co — zażartował Barry.
— Ja nie.
— No to w porządku. Jutro ruszamy na zachód, a jeśli do wieczora nie uda nam się skręcić na północ, zawrócimy i popróbujemy drogi na wschód — może w ten sposób natrafimy na jakiś ślad.
Przez cały dzień towarzyszyły im w drodze przelotne deszcze, a temperatura obniżało się z godziny na godzinę, tak że gdy wieczorem rozbijali obóz, była już bliska zero.
— Daleko to jeszcze — zapytał Barry.
— Jutro — odparł Morek. — Powąchaj: już czuć.
Barry czuł jedynie woń ogniska, wilgotnego drewna i gotującego się jedzenia. Przyjrzał się bacznie Markowi i pokręcił głową.
— Ja już nie chcę dalej iść — oświadczył raptownie Anthony. Stał przy ognisku przesadnie wyprostowany, z wyrazem napiętej czujności na twarzy.
— To tylko rzeka — objaśnił Marek. — Musi być już całkiem niedaleko. Na wszystkich rzekach jest teraz kra, która od czasu do czasu wali w brzegi. 1o jest ten odgłos, który słyszysz.
Anthony usiadł, ale jego twarz nie pozbyła się wyrazu napięcia. Nazajutrz znów skierowali się na zachód. W południe weszli między wzgórza, pewni, że skoro tylko dostaną się tak wysoko, aby drzewa przestały im zasłaniać, zobaczą śnieg — jeśli śnieg w ogóle tam był.
Stanęli na szczycie w osłupieniu i Barry pojął koszmary, które dręczyły Marka. Na granicy śniegu drzewa były zwarzone, jak w środku zimy. Te, które rosły dalej, były już do połowy zagrzebane w śniegu, a ich nagie gałęzie sterczały nieruchomo, często pod nienaturalnym kątem, świadcząc o tym, że drzewa nie trzymały się już gleby i tylko śnieg chronił je przed upadkiem. Jeszcze dalej w ogóle nie było widać drzew, tylko śnieg.
— Rozprzestrzenia się — zapytał Barry zduszonym głosem.
Nie było odpowiedzi. Po jakimś czasie cała trójka odwróciła się i pośpieszyła w dół tą samą drogą, którą przybyli. Kiedy okrążali Filadelfię od strony wschodniej, licznik Geigera cały czas kazał im się trzymać z dala od miasta, do którego nie zbliżyli się bardziej niż poprzednio, idąc od strony zachodniej. Wtedy właśnie znaleźli pierwsze ciała.
Chłopcy szli w sześciu. Dwóch upadło blisko siebie, a pozostała czwórka, pozostawiwszy ich, uszła jeszcze niecały kilometr i także nie wytrzymała. Wszystkie ciała były radioaktywne.
— Nie zbliżaj się — ostrzegł Barry Anthonyego, który zamierzał właśnie klęknąć przy pierwszych zwłokach. — Nie wolno ich dotykać — dodał.
— Powinienem był zostać — szepnął Marek, wpatrując się osłupiałym wzrokiem w rozciągnięte na ziemi ciała. Na twarzach martwych chłopców widniały ślady błota. — Nie trzeba było ich zostawiać. Powinienem był wrócić i upewnić się że dalej nie pójdą. Trzeba było zostać.
Barry potrząsnął go za ramię, ale Marek nie odwracał wzroku, powtarzając w kółko:
— Trzeba było z nimi zostać. Trzeba było… — Barry z całej siły uderzył go w twarz, raz i drugi, a Marek skrył głowę w ramionach i chwiejnym krokiem zaczął uciekać od ciał, od Barryego i Anthonyego, wpadając przy tym na drzewa i zarośla. Barry pośpieszył za nim i powstrzymał go za ramię.
— Marek! Dosyć tego! Dosyć, słyszysz! — Potrząsnął chłopcem z całej siły. — Wracamy do Waszyngtonu.
Policzki Marka lśniły od łez. Odtrącił dłonie Barry'ego i ruszył z powrotem, nie patrząc więcej na ciała.
Barry z Brucem czekali na brata Andrew i Anthonyego, którzy zażyczyli sobie — a właściwie zażądali — rozmowy z nimi.
— Znowu chodzi o niego, tak — zapytał Bruce. — Tak sądzę.
— Coś trzeba będzie zrobić — rzekł Bruce. — Obaj wiemy, że tak dalej być nie może. Następnym razem zwołają posiedzenie rady, i tyle.
Barry wiedział o tym. Andrew i jego brat weszli i zajęli miejsca. Miny mieli ponure i złe.
— Nie przeczę, źe chłopiec miał ciężkie lato — wypalił Andrew. — Nie o to teraz chodzi. Rzecz w tym, że przeżycia odbiły się na stanie jego umysłu. Zachowuje się w sposób infantylny i nieodpowiedzialny, czego nie wolno nam po prostu tolerować.
Takie spotkania stały się od końca lata regułą. Marek naznaczył miodem dróżkę od znajdującego się na zboczu mrowiska do kwatery braci Andrew — i mrówki z niej skorzystały. Marek nasączył wszystkie zapałki, jakie wpadły mu w ręce, roztworem soli, osuszył je starannie i popakował z powrotem do pudełek, po czym z kamienną twarzą przyglądał się, jak starsi bracia, jeden po drugim, usiłują wykrzesać z nich ogień. Marek pozabierał z dormitoriów wszystkie wizytówki. Powiązał nogi śpiącym braciom Patrick i zawołał, żeby natychmiast wstawali.