— Tym razem posunął się za daleko — ciągnął Andrew. — Ukradł te żółte skierowania do szpitala i wysyła dziesiątki kobiet na testy ciążowe. Dziewczyny wpadają w panikę, a personel szpitala i tak jest przeciążony pracą. Nikt nie ma czasu zajmować się podobnymi wariactwami. — Porozmawiamy z nim — obiecał Barry.
— To już nie wystarczy! Rozmawiacie z nim za każdym razem. Za każdym razem on obiecuje, że tego czy owego już nigdy nie zrobi, po czym robi coś znacznie gorszego. Jego ciągłe ekscesy nie pozwalają nam normalnie żyć!
— Chłopiec przeżył tego lata serię poważnych wstrząsów. Obciążyliśmy go też nadmierną jak na jego wiek odpowiedzialnością. Ma straszliwe poczucie winy z powodu śmierci tamtych dzieci. Nietrudno zrozumieć, czemu w tej sytuacji powraca do infantylnych reakcji. Dajcie mu jeszcze trochę czasu, aby się ze wszystkim uporał.
— Wykluczone! — Andrew zerwał się z krzesła błyskawicznym, pełnym wściekłości ruchem. — Nie! Koniec z dawaniem czasu! Co on wymyśli następnym razem? — Popatrzył na brata, a tamten skinął głową. — To my jesteśmy celami jego ataków. Nie wy, nie ktokolwiek inny, tylko my. Skąd u niego ta wrogość wobec mnie i moich braci — nie wiem, ale takie są fakty, a my nie mamy zamiaru przejmować się tym chłopakiem bez przerwy, zastanawiać się ciągle, co znów strzeli mu do głowy.
Barry wstał.
— A ja wam powtarzam, że to załatwię.
Andrew przez moment patrzył na niego wyzywająco, aż w końcu rzekł:
— Proszę bardzo. Tylko pamiętaj. Barry, że to się musi skończyć. Natychmiast.
— Skończy się.
Młodsi bracia wyszli. Bruce usiadł z powrotem.
— Co masz zamiar zrobić?
— Sam nie wiem. Wszystkiemu winne to jego odosobnienie. Nie może się przed nikim wygadać, z nikim się nie bawi… Trzeba go zmusić, żeby włączał się przynajmniej w te czynności, przy których inni go zaakceptują.
Bruce zgodził się.
— Na przykład bal sióstr Winona z okazji osiągnięcia dojrzałości. To w przyszłym tygodniu.
Tego samego dnia Barry zawiadomił Marka, że ma być obecny na balu. Marek nigdy formalnie nie wszedł w dorosłą społeczność, nie wydano by przecież specjalnego balu na jego cześć.
Pokręcił głową.
— Nie, dziękuję, wolałbym nie.
— Ja cię nie zapraszam — rzekł z naciskiem Barry. — Ja ci każę tam być i bawić się jak inni. Zrozumiano?
Marek spojrzał na niego z ukosa.
— Rozumiem, ale nie chcę tam pójść.
— Skoro tak, to wynosisz się natychmiast z tego ciepłego gniazdeczka, zostawiasz tu swoje książki i swoją samotność, a wracasz do naszego pokoju albo do sal wykładowych, jeśli zabraknie ci akurat własnych zajęć. Teraz rozumiesz?
Marek kiwnął głową, ale nie popatrzył więcej na Barry'ego.
— W porządku — rzekł z naburmuszoną miną.
26
Kiedy Marek przekroczył próg auli, bal już trwał. Widocznych w przeciwległym krańcu sali tancerzy dzieliła od Marka spora grupka rozchichotanych dziewcząt. Odwróciły się ku niemu, a jedna odłączyła się od grupy i podeszła bliżej. Usłyszawszy za plecami chichoty, dała siostrom znak, aby się uciszyły, ale na próżno.
— Hej, Marku powitała chłopca. — Nazywam się Susan. Nim zdążył pojąć, co się dzieje, dziewczyna zsunęła z dłoni bransoletkę i zaczęła wciskać ją na jego rękę. Bransoleta ozdobiona była sześcioma misternymi łukami.
— Nie. — Marek pośpiesznie cofnął rękę. — Ja… Przepraszam. Nie. — Odwrócił się i wybiegł z sali, słysząc za sobą chichot dziewcząt, jeszcze donośniejszy niż poprzednio.
Pobiegł na przystań. Nie trzeba było uciekać — myślał wpatrując się w czerń wody. Susan i jej siostry miały po siedemnaście lat. Przez jedną noc nauczyłyby go wszystkiego, a on, głupi, odwrócił się i zwiał. Muzyka przybierała na sile; niedługo odbędzie się uczta, po której pary i grupki zaczną się oddalać z sali — wszyscy oprócz Marka i dzieci, które nie dorosły jeszcze do zabaw na macie. Na myśl o Susan i jej siostrach robiło mu się na przemian gorąco i zimno.
— Marek?
Marek zesztywniał. Nie poszły chyba za mną? — pomyślał w panice.
— To ja, Rose — powiedziała dziewczyna. — Nie dam ci bransolety, chyba że sam o nią poprosisz.
Zbliżyła się do niego, a wtedy Marek zwrócił twarz ku rzece, udając, że czegoś tam wypatruje. Nie chciał, aby dziewczyna dostrzegła w ciemności jego twarz i rumieniec, którym tętnił kark i policzki. Rose — myślał — jego rówieśniczka, jedna z dziewcząt, które brały udział w leśnym szkoleniu. Rumieniec i zażenowanie z jej powodu oznaczały dla Marka znacznie większą zniewagę niż ucieczka przed siostrami Susan.
— Nie przeszkadzaj — burknął.
— Rozumiem. Widziałam, co się stało. Ale nie przejmuj się. One nie powinny były tak się zachowywać, nie wszystkie naraz. Mówiłyśmy im.
Marek nie odpowiadał. Rose stanęła tuż przy nim.
— Niczego tam nie widać, prawda?
— Prawda. Przeziębisz się tutaj.
— Ty też.
— Czego chcesz?
— Niczego. Za rok latem nie będę już za mała na udział w wyprawie do Waszyngtonu albo do Filadelfii.
Odwrócił się wściekły.
— Idę do swojego pokoju.
— Czym cię tak rozgniewałam? Nie chcesz, żebym jechała do Waszyngtonu? Nie lubisz mnie?
— Lubię. Cześć.
Rose położyła mu dłoń na ramieniu i Marek zatrzymał się, czując, że z powodu tej dłoni nie może zrobić ani kroku.
— Czy mogę pójść z tobą do twojego pokoju? — zapytała głosem tej samej dziewczynki, która w lesie chciała wiedzieć, czy wszystkie grzyby są trujące, czy stworki w drzewach podpowiadają Markowi, którą obrać drogę, i czy naprawdę potrafi on stać się niewidzialny, kiedy zechce.
— A potem wrócisz do swoich sióstr i będziesz się ze mnie naśmiewać tak samo jak Susan — zaperzył się Marek. — Wcale nie! — szepnęła. — Nigdy! Susan też nie śmiała się z ciebie. One wszystkie były przerażone, bardzo się denerwowały. Najbardziej wystraszona była Susan, bo to do niej właśnie należało założenie ci bransolety. Nikt nie śmiał się z ciebie.
Mówiąc to puściła jego ramię i cofnęła się o krok, potem drugi. Marek widział teraz nieostry, blady zarys jej twarzy. Kiedy mówiła, potrząsała głową.
— Przestraszone? Jak to: przestraszone?
— Umiesz robić rzeczy, których nikt inny nie potrafi. — Rose mówiła cicho, prawie szeptem. — Robisz przedmioty, jakich nikt nigdy nie oglądał, opowiadasz historie, których nikt nigdy nie słyszał, potrafisz znikać i wędrować po lesie jak wiatr. Jesteś inny niż wszyscy chłopcy. I inny niż dorośli. Inny niż my wszyscy. I wiemy, że żadna z nas ci się nie podoba, bo nikogo nie bierzesz do łóżka.
— Dlaczego za mną przyszłaś, skoro tak się boisz?
— Nie wiem. Zobaczyłam, jak uciekasz i… nie wiem.
Znów poczuł, jak zalewa go fala gorąca, i ruszył przodem.
— Możesz iść ze mną. Wszystko mi jedno — rzucił szorstko, nie oglądając się na dziewczynę. — Idę do siebie.
Pulsowanie w uszach nie pozwalało mu słyszeć jej kroków. Szedł pośpiesznie, szerokim łukiem omijając aulę, ze świadomością, że Rose musi biec, aby dotrzymać mu kroku. Aby uniknąć spaceru jasno oświetlonym korytarzem w asyście depczącej mu po piętach dziewczyny, postanowił wejść do szpitala tylnymi drzwiami. Przed wejściem uchylił je i zerknął do środka, po czym puścił drzwi i prawie biegiem dotarł do pokoju, słysząc za sobą jej pośpieszne kroki.