— Co ty robisz? — zapytała, stając w drzwiach.
— Zasłaniam okno — odparł słysząc irytację we własnym głosie. — Żeby nikt nas nie widział. Często to robię.
— Ale dlaczego?
Schodząc z krzesła starał się na nią nie patrzeć, ale z każdą chwilą przyłapywał się na tym, nie obserwuje Rose. Zdejmowała właśnie długą szarfę, która owijała jej szyję; krzyżowała się na piersiach i kilkakrotnie opasywała talię. Szarfa była granatowa, koloru jej oczu. Włosy Rose miały odcień jasnobrązowy. Marek przypomniał sobie, że latem były całkiem jasne. Nos i ramiona miała usiane piegami.
Uporawszy się z szarfą, Rose uniosła tunikę i ściągnęła ją z siebie jednym ruchem. Palce Marka nagle się ożywiły i bez udziału woli zaczęły i jego rozbierać z tuniki.
Dużo później ona powiedziała, że musi już iść, a on poprosił, żeby jeszcze trochę została. Leżeli w półśnie, ramiona Marka mocno obejmowały dziewczynę. Kiedy powtórnie spróbowała wstać, Marek obudził się na dobre.
— Jeszcze nie — poprosił. Za trzecim przebudzeniem powitał go świt i widok Rose naciągającej tunikę.
— Musisz przyjść znowu — zażądał Marek. — Dzisiaj po kolacji. Dobrze?
— Dobrze.
— Obiecaj. Nie zapomnisz?
— Nie zapomnę. Obiecuję.
Patrzył, jak okręca się szarfą, a kiedy wyszła, odsłonił okno, by za nią popatrzeć. Musiała jednak przejść przez korytarz i wyjść z drugiej strony, bo jej nie zobaczył. Odwrócił się na drugi bok i znów zapadł w sen.
Nareszcie jestem szczęśliwy — myślał Marek. Nocne koszmary się skończyły, przestał go dręczyć powracający nieoczekiwanie lęk. Tajemnice znalazły swe wyjaśnienie i chłopiec zrozumiał, o co chodziło autorom piszącym w książkach o dążeniu do szczęścia, jakby to szczęście było celem, do którego wiedzie wytrwałość. Patrzył teraz na świat nowymi oczami, a wszystko, co widział, zdawało mu się piękne i dobre.
W dzień, siedząc nad książką, przerywał nagle naukę i z przerażeniem myślał, że może jej już nie ma, że zniknęła, wpadła do rzeki, coś jej się stało. Rzucał wtedy każdą robotę i biegł od budynku do budynku w poszukiwaniu Rose — nie żeby do niej przemówić, po prostu, by ją zobaczyć i upewnić się, że nic jej nie grozi. Czasem odnajdywał ją z siostrami w kafeterii i policzywszy wszystkie z daleka, wypatrywał tej jednej, wyróżnionej czymś szczególnym a nieuchwytnym.
Przychodziła do niego co noc i uczyła tego, czego ją samą nauczyły siostry i inni mężczyźni, aż uniesienie Marka sięgnęło takich szczytów, że dziwił się, jak inni to przed nim wytrzymywali, jak on sam zdolny był wytrzymać takie napięcie.
Po południu Marek biegł do starego domu, gdzie robił medalion dla Rose. Medalion przedstawiał słońce, miał pięć centymetrów średnicy i wykonany był z gliny. Na trzy warstwy żółtej farby Marek nałożył jeszcze czwartą. W starym domu przeczytał ponownie fragmenty książek dotyczących fizjologii, reakcji seksualnych, kobiecości — wszystkiego, co w jakiś sposób odnosiło się do jego szczęścia.
Pewne bliskiej nocy ona powie “nie”, a on da jej ten medalion, żeby pokazać, że wszystko rozumie. I będzie jej czytał. Poezję. Sonety Szekspira albo Wordswortha — coś delikatnego i romantycznego. A potem nauczy ją grać w szachy i tak upływać będą ich plantoniczne wieczory — na nauce wszystkiego o sobie nawzajem.
Siedemnaście nocy — myślał czekając na jej przyjście. — Już siedemnaście nocy. Okno zasłonięte, pokój wysprzątany, wszystko gotowe. Kiedy drzwi się otworzyły i stanął w nich Andrew, Marek podskoczył ogarnięty paniką.
— Co się stało? Coś niedobrego z Rose? Co jest?
— Proszę ze mną — przerwał mu surowo Andrew. Zza jego pleców patrzył na Marka któryś z braci.
— Powiedzcie mi, co się stało! — wrzasnął Marek, próbując przecisnąć się między nimi.
Lekarze pochwycili go za ramiona i przytrzymali.
— Zaprowadzimy cię do niej — rzekł Andrew.
Marek przestał się wyrywać. Przeszył go jakiś nieznany chłód. Bez słowa przemierzyli budynek, wyszli przeciwległymi drzwiami i wydrążoną w śniegu ścieżką udali się do jednego z dormitoriów. Marek szarpnął się znowu, ale natychmiast opanował zdenerwowanie i pozwolił się doprowadzić do jednego z pokoi. Przy drzwiach Andrew dał mu lekkiego kuksańca, aby sam wszedł do środka.
— Nie! — wrzasnął Marek. — Nie!
Widział przed sobą kłębowisko nagich ciał, które robiły to wszystko, o czym mówiła mu Rose. Na jego rozpaczliwy krzyk dziewczyna — jak i wszyscy pozostali — uniosła głowę, ale on i bez tego wiedział od razu że to właśnie ją wyłowił wzrokiem spośród reszty. Klęczała, za nią któryś z braci; oderwała się właśnie od jednej ze swych sióstr.
Widział, że poruszają ustami; musieli coś mówić, krzyczeć. Odwrócił się i wybiegł, Andrew zagrodził mu drogę, jego usta poruszały się w błyskawicznym tempie. Marek zacisnął pięść i rąbnął z całej siły, najpierw w twarz brata Andrew, a potem tego drugiego.
— Gdzie on jest? — denerwował się Barry. — Dokąd mógł pójść w środku nocy?
— Nie mam pojęcia — odparł naburmuszony Andrew. Wargi miał spuchnięte i obolałe.
— Nie wolno było tego robić! Wiedziałeś chyba, że skoro pierwszy raz zasmakował seksu, mógł dostać małpiego rozumu. Sądziłeś, że zniesie to inaczej? Nigdy przedtem się nie kochał! Po co ta głupia dziewucha do ciebie przyszła?
— Nie wiedziała, co ma robić. Bała się mu odmówić. Próbowała tłumaczyć, ale on nie chcieł nawet słuchać. Kazał jej do siebie przychodzić noc w noc.
— Dlaczego nie zwróciłeś się z tym do nas? — W głosie Barry'ego była gorycz. — Dlaczego uznałeś, że najlepszym lekarstwem będzie szok?
— Przewidywałem, że każesz mu dać spokój. Tak robisz przy wszystkich jego wybrykach. “Dajcie mu spokój, wszystko się samo wyjaśni”. Nie wydawało mi się prawdopodobne. aby i tym razem mogło samo minąć.
Barry podszedł do okna i wyjrzał w czarną, zimną noc. Na ziemi leżała metrowa warstwa śniegu, a temperatura była bliska zera.
— Wróci, jak trochę podmarznie — zawyrokował Andrew. — Wróci wściekły na nas wszystkich, a zwłaszcza na mnie ale wróci. Oprócz nas nie ma nikogo. — I Andrew bez pożegnania opuścił pokój.
— Ma rację — powiedział Bruce. W jego głosie drżała nutka wielkiego znużenia. Barry spojrzał na niego z ukosa, a potem na resztę braci, którzy podczas całej relacji brata Andrew zachowywali milczenie. Wszyscy byli równie jak on zatroskani o Marka i tak samo jak on zmęczeni nie kończącym się pasmem kłopotów z jego powodu.
— Do starego domu nie mógł pójść — odezwał się po chwili Bruce. — Wie przecież, że zamarzłby tam na kość: komin zablokowany, nie można rozpalić ognia. Pozostaje las. Nawet on nie wytrzyma w lesie nocą przy tej pogodzie. Andrew rozesłał dwunastu młodszych braci na poszukiwanie Marka do wszystkich budynków, nawet na oddział reproduktorek. Druga grupa udała się do starego domu. Ale Marek przepadł jak kamień w wodę. Tuż przed świtem śnieg zaczął padać na nowo.
Marek odkrył grotę całkiem przypadkowo. Zbierając kiedyś jagody na wzgórzu koło farmy, poczuł na gołych nogach zimny strumień powietrza i odszukał jego źródło. W ścianie wzgórza był otwór przesłonięty — z wyjątkiem niewielkiej szpary — dwoma złomami wapienia. Groty ciągnęły się długim pasmem pod wzgórzami. Marek odkrył już wcześniej kilka innych jaskiń; także laboratoria mieściły się w jaskini.