Выбрать главу

Osłupiała dziewczyna była najwyraźniej zaintrygowana gwałtownością przemowy Marka.

— A co to za różnica? — zapytała. — Jeśli w ten właśnie sposób możemy się najlepiej przysłużyć społeczności, naszym obowiązkiem jest poddać się tym zabiegom.

— Nowe dzieci z pojemników nie otrzymają nawet imion ciągnął Marek. — Będzie się ich wołać Benki, Tomki albo Anki, wszystkie tak samo, a potem tak samo ich klony, i tak dalej.

W milczeniu sznurowała sandał.

— A ty, jak myślisz: ile razy twoje ciało potrafi wydać na świat trojaczki? Trzy? Cztery?

Już go nie słuchała.

Marek wspiął się na wzgórze i usadowiony na złomie wapienia obserwował uwijających się w dole ludzi. Widział rozległe tereny farmy, która rozrastała się z każdym rokiem, wypełniając w końcu całą dolinę, aż po zakole rzeki. Jedynie stary dom był oazą drzew pośród jesiennych pól, przypominających teraz pustynię. Bydło nieśpiesznie powracało do ogromnych obór. Nagle ukazała się Markowi grupa małych chłopców, pochłoniętych zabawą, w której trzeba było dużo biegać, padać i znów stawać do biegu. Było ich ze dwudziestu, może więcej. Ich głosy nie docierały do miejsca, gdzie siedział Marek, ale on i tak wiedział, że chłopcy śmieją się radośnie.

— I co w tym złego? — zapytał głośno i zdumiał się brzmieniem własnego głosu. Wiatr poruszył drzewami, ale w ich szumie nie było słów, nie było odpowiedzi.

Chłopcy byli zadowoleni, nawet szczęśliwi, a on, obcy malkontent, chciałby stłamsić te ich uczucia dla zaspokojenia własnych — egoistycznych bez wątpienia — mrzonek. Ogarnięty poczuciem samotności, chciałby rozsadzić od środka całą tę mozolnie pracującą i zadowoloną z życia społeczność.

W dole pod sobą ujrzał dziesięć sióstr Ella, z których każda była wierną kopią jego matki. Na chwilę powrócił obraz Molly wyzierającej zza krzaka, śmiejącej się razem z nim. Obraz zniknął i Marek znów spojrzał na zmierzające ku dormitorium dziewczęta. Z budynku wyszły trzy siostry Miriam. Obie grupy zatrzymały się, aby porozmawiać.

Marek przypomniał sobie, jak Molly ożywiała postacie na papierze: tu kreska, tam kreska, trochę zanadto uniesiona brew, zbyt głęboki dołek w policzku — zawsze trochę w niezgodzie z rzeczywistością, ale właśnie dzięki takim detalom szkic nabierał życia. Marek wiedział, że nikt już nie potrafiłby tak rysować. Ani Miriam, ani jej siostrzyczki Ella. Talent Molly należał do przeszłości, być może nieodwołalnie zamkniętej. Każda nowa generacja coś traciła: czasem coś, czego nie sposób było odzyskać, czasem coś, co nie od razu dawało się zdefiniować. Młodsi bracia Everetta nie potrafili sobie poradzić z nową dla nich awarią w końcówce komputera, a gdy przez kilka dni brakowało prądu, nie wiedzieli, jak utrzymać przy życiu rozwijające się w pojemnikach płody. Póki dorośli byli w stanie przewidzieć ewentualne kłopoty i nauczyć klony, jak sobie z nimi radzić, niebezpieczeństwo właściwie nie groziło, ale wypadki mają to do siebie, że bywają nie do przewidzenia, katastrof nie da się przepowiedzieć, wobec czego każdy poważniejszy incydent groził zniszczeniem całej doliny z tego tylko powodu, że nikt nie potrafi się znaleźć w nowo powstałej sytuacji.

Marek przypomniał sobie swoją rozmowę z Barrym.

— Żyjemy na czubku piramidy — argumentował wówczas. — Pod sobą mamy solidny fundament, ale sami jesteśmy ponad nim, ponad racjonalnym wyjaśnieniem całej konstrukcji. Za nic nie ponosimy odpowiedzialności: ani za samą budowlę, ani za to, co będzie ponad nami. Niczego tej piramidzie nie zawdzięczamy, a mimo to jesteśmy od niej całkowicie zależni. Jeśli piramida popęka i skruszy się w pył, nie będziemy umieli temu zapobiec, nie zdołamy uratować nawet siebie samych. Kiedy wali się fundament, szczyt też obraca się w gruzy, niezależnie od tego, jak wysoko rozwinięte formy życia zdążyły na nim powstać. Gdy ta chwila nadejdzie, wierzchołek rozsypie się w proch razem z fundamentem. Jeśli chce się zbudować coś nowego, trzeba zaczynać od samej podstawy, a nie stawiać to na czubku budowli wznoszonej przez minione wieki. , — Chcesz zmienić ludzi z powrotem w dzikusów!

— Chcę im pomóc zejść z wierzchołka piramidy. Ta piramida zaczyna się rozsypywać. Z jednej strony śnieg i lód, z drugiej — zmiany pogody i czas. Zawali się, a wówczas ujdą z życiem jedynie ci, którzy się od niej w żaden sposób nie uzależnili.

Miasta były martwe — dokładnie tak, jak mówiła Molly. Jak na ironię, zdobycze techniki, które umożliwiły życie w dolinie, będą podtrzymywać to życie tylko dopóty, dopóki nie zginie ostatnia szansa uratowania się po upadku piramidy. Wierzchołek stoczy się w dół po którejś ze ścian i zapadnie w otaczający podstawę śmietnik, na którym spoczywają już liczne, pozornie doskonałe i wiecznotrwałe technologie.

Nikt już nie rozumie istoty działania komputero — rozmyślał Marek — podobnie jak nikt, z wyjątkiem braci Lawrence, nie pojmuje zasady, na jakiej pracuje koło łopatkowe. i silnik parowy, który je napędza. Dysponując odpowiednimi materiałami, młodsi bracia potrafią je naprawić, przywrócić do stanu wyjściowego, nie mają jednak pojęcia o zasadach działania tak komputera, jak i łodzi. Gdyby zabrakło jakiejś śrubki, żaden z nich nie byłby w stanie sporządzić elementu zastępczego. Ta prawda decydowała o nieuchronnej zagładzie doliny i wszystkich jej mieszkańców.

Oni jednak są szczęśliwi — mitygował się, patrząc jak domy w dolinie rozbłyskują światłami. Nawet reproduktorki nie narzekały na swój los: miały dobrą opiekę, rozpieszczano je wręcz w porównaniu z kobietami, które co lato uczestniczyły w wyprawach rzeką, czy też tymi, które godzinami pracowały na polach i w ogrodach. A gdy zanadto dokuczyła im samotność, narkotyki umiały przynieść pociechę.

Byli szczęśliwi, gdyż nie starczało im wyobraźni na spoglądanie w przyszłość, toteż każdy, kto usiłował ostrzec ich przed niebezpieczeństwem, stawał się automatycznie wrogiem publicznym. Takim jak on sam, który zakłócał doskonałość ich egzystencji.

Niespokojnym wzrokiem obiegał dolinę, póki młyn nie przykuł jego spojrzenia. Podobnie jak niegdyś jego przodek, Marek pojął, że to jest właśnie słaby punkt miejsce otwarte na ciosy.

Poczekaj, aż staniesz się mężczyzną . — przestrzegała go Molly. Ale Molly nie mogła przecież wiedzieć, że Marek był z dnia na dzień coraz bardziej zagrożony, że z każdą dysputą nad jego przyszłością bracia Andrew byli coraz mniej skłonni do wybaczania. Z namysłem wpatrywał się w młyn o ścianach spłowiałych aż do srebrzystej szarości, otoczony ceglastymi, brunatnymi i złotymi drzewami, przez które przebijała wieczna zieleń sosen i świerków. Dobrze byłoby to namalować — przyszło mu nagle do głowy i Marek podniósł się ze śmiechem. Nie ma czasu na malowanie. Czas stał się teraz jego głównym celem : potrzebował więcej czasu, a oni mogli lada dzień dojść do wniosku, że dać mu czas, to wydać wyrok na nich wszystkich. Ni stąd, ni zowąd usiadł ponownie i już bez uśmiechu, z oczami zwężonymi głębokim namysłem, zaczął przyglądać się młynowi i jego otoczeniu.

Posiedzenie rady trwało prawie cały dzień, a po jego zamknięciu Miriam poprosiła Barryego, aby się z nią przespacerował. Popatrzył pytająco, ale ona bez słowa pokręciła głową. Przechadzali się wzdłuż rzeki, a gdy zniknęli już z pola widzenia innych, Miriam wyznała: