— Czy zechcesz oddać mi przysługę? Chciałabym odwiedzić starą farmę. Potrafisz dostać się do środka?
— Po co? — zapytał zdumiony Barry.
— Nie wiem. Prześladuje mnie chęć obejrzenia obrazów Molly. Ja ich, widzisz, nigdy nie oglądałam.
— Ale dlaczego?
— Potrafisz się tam dostać?
Barry kiwnął głową i ruszyli przed siebie.
— Kiedy chciałabyś tam pójść?
— Czy teraz byłoby za późno?
Tylne drzwi domu były luźno zabite deskami. Nie potrzebowali nawet łomu. Barry poprowadził Miriam na górę, wysoko dzierżąc lampę naftową, która rzucała na ścianę dziwaczne cienie. Dom ział głęboką pustką, jakby Marek już od bardzo dawna go nie odwiedzał.
Miriam w milczeniu przyglądała się obrazom. Nie dotykała niczego, tylko trzymając dłonie mocno splecione przed sobą posuwała się od jednego płótna do drugiego.
— Należałoby je stąd przenieść — rzekła wreszcie. — Zbutwieją tu do cna.
Kiedy doszła do wyrzeźbionego przez Marka popiersia Molly, dotknęła go z nabożnym niemal szacunkiem.
— Tak, to ona — powiedziała cicho. — Chłopiec odziedziczył po niej talent, prawda?
— Tak, ma talent — odparł Barry.
Miriam oparła dłonie na rzeźbionej głowie.
— Andrew chce go zabić.
— Wiem o tym.
— Wykonał to, o co im chodziło, a teraz stał się groźny i trzeba z nim skończyć. — Przesunęła palcem wzdłuż policzka rzeźby. — Ta głowa jest trochę zanadto wydłużona i spiczasta, ale to tylko upodabnia ją do Molly, zamiast odwrotnie. Nie potrafię zrozumieć, czemu tak się dzieje, a ty?
Barry pokręcił przecząco głową.
— Czy on będzie się ratował? — zapytała Miriam głosem przesadnie opanowanym, nie patrząc Barry'emu w oczy.
— Nie wiem. Jak miałby się ratować? Sam w lesie nie przeżyje. Andrew nie pozwoli mu przebywać wśród nas dłużej niż parę miesięcy.
Miriam westchnęła i cofnęła dłoń od rzeźbionej głowy. — Przykro mi — szepnęła ni to do Barry'ego, ni to do Molly.
Barry podszedł do okna z widokiem na dolinę i spojrzał przez szparę między deskami, którą kiedyś zrobił Marek. Jak tam ładnie — pomyślał. — Ten gęstniejący zmierzch, widoczne w dali niewyraźne światełka i otaczające wszystko czarne wzgórza…
— Miriam — odezwał się po chwili — czy gdybyś wiedziała, jak mu pomóc, zdecydowałabyś się na to?
Zapadła długotrwała cisza, a kiedy Barry uznał, że nie doczeka się już odpowiedzi, Miriam przemówiła:
— Nie. Andrew ma rację. Tu nie chodzi o zagrożenie w sensie fizycznym, lecz o to, że sama jego obecność jest dla nas bolesna. Przypomina nam o czymś nieuchwytnym, co dla nas jest szkodliwe, a może nawet zabójcze, a co staramy się przy nim odzyskać, ponosząc ciągle nowe klęski. Te męczarnie. ustaną dopiero, gdy go nie będzie, nie wcześniej. — Podeszła do okna, przy którym stał Barry. — Za rok, dwa zacznie nam zagrażać na inne sposoby. Najważniejsze jest tamto. — Ruchem głowy wskazała dolinę. — Żadnych jednostek, nawet gdyby jego śmierć miała zabić nas oboje.
Barry otoczył ją ramieniem i razem zapatrzyli się w widok za oknem. Nagle Miriam zesztywniała.
— Patrz! Pali się!
Ledwie widoczna świetlna linia rozrosła się na ich oczach i rozpełzła w dwóch przeciwległych kierunkach: do góry i w dół. Nastąpił wybuch, coś ostro rozbłysło, a obie linie ognia zaczęły posuwać się do przodu.
— Młyn spłonie! — krzyknęła Miriam, rzucając się ku schodom. — Szybciej, Barry! To tuż nad młynem!
Barry stał przy oknie zauroczony ruchomymi liniami ognia. To on — pomyślał. Marek próbował spalić młyn.
28
Setki ludzi wyległy na zbocze, aby gasić pożar traw. Inni patrolowali teren wokół elektrowni, pilnując, aby wiatr nie przyniósł tam ani iskierki. Szlauchami polewano krzaki, drzewa i dach masywnej drewnianej budowli. Dopiero spadek ciśnienia wody uświadomił im, że stają oto wobec kolejnego poważnego problemu.
Strumień wody, który uruchamia elektrownię, zmienił się w ledwie cieknącą strużkę. W całej dolinie pogasły światła na skutek automatycznego skierowania pozostałej mocy do laboratorium. Włączył się system pomocniczy, który utrzymywał laboratorium w ruchu na zmniejszonej mocy. Wyłączone zostało wszystko z wyjątkiem obwodów biegnących bezpośrednio do pojemników z klonami.
Naukowcom, lekarzom i technikom noc upłynęła na rozważaniu sposobów walki z kryzysem. Liczne szkolenia, przez które przeszli, nauczyły ich bardzo dokładnie, jak w takiej sytuacji postąpić, toteż ani jeden klon nie padł ofiarą katastrofy, chociaż cały system uległ zakłóceniu przez nie kontrolowaną przerwę w dopływie prądu.
Grupa mężczyzn udała się brodząc w górę strumienia w poszukiwaniu przyczyny zmniejszenia przepływu wody. O brzasku wpadli na osuwisko skalne, które niemal całkowicie tamowało rzeczkę, i natychmiast zabrali się do jego usuwania.
— Chciałeś spalić młyn? — zapytał Barry.
— Nie. Gdybym chciał go spalić, zaprószyłbym ogień w młynie, a nie w lesie. Gdybym chciał go spalić, tobym go spalił.
Marek stał po drugiej stronie biurka Barryego. Nie był ani krnąbrny, ani przerażony. Czekał.
— Gdzie byłeś przez całą noc?
— W starym domu. Czytałem o Norfolk, przeglądałem mapy…
— Starczy. — Barry zabębnił palcami po biurku, odsunął wykresy, które przed chwilą studiował, i wstał. — Posłuchaj, Marku. Są tacy, według których ty odpowiadasz i za pożar, i za zatamowanie rzeki, za wszystko razem. Mówiłem im to samo, co ty mnie: że gdybyś chciał spalić młyn, mógłbyś to zrobić z łatwością, nie uciekając się wcale do tak wymyślnych sztuczek. Problem pozostał na razie nie rozstrzygnięty. Młyn to jest już granica, której nie wolno ci przekroczyć. Tak samo jak laboratorium, jak stocznia. Rozumiesz?
Marek kiwnął głową. Środki wybuchowe, używane do oczyszczania nurtu rzeki, przechowywano w budynkach stoczni.
— Kiedy zaczęło się palić, byłem w starym domu — oznajmił nagle Barry lodowatym, szorstkim tonem. — Zauważyłem przez okno rzecz zdumiewającą. Wyglądało to na jakiś wybuch. Sporo o tym myślałem. Mógłby to być wybuch wystarczająco silny, aby uruchomić osypisko. Z doliny nie dałoby się go oczywiście zauważyć, a odgłos mógłby zostać stłumiony przez umieszczenie źródła wybuchu choćby minimalnie pod ziemią, no i przez harmider, jaki zapanował po dostrzeżeniu pożaru.
— Barry — przerwał mu Marek. — Kilka lat temu powiedziałeś mi coś bardzo ważnego, w co uwierzyłem wówczas i w co nadal wierzę. Powiedziałeś, że nigdy nie wyrządzisz mi krzywdy. Pamiętasz? — Barry skinął głową. Wciąż był chłodny i czujny. — Teraz ja mówię ci to samo. Zrozum, że ci ludzie mnie również są bliscy. Obiecuję ci, że nigdy nie spróbuję wyrządzić im krzywdy. Nigdy celowo ich nie zraniłem i nigdy tego nie zrobię. Słowo.
Marek uśmiechnął się, widząc nieufną minę Barry'ego. — Nie okłamałem cię ani razu. Niezależnie od sytuacji, przyznawałem się do winy, kiedy mnie pytałeś. Teraz także nie kłamię.
Barry ni stąd, ni zowąd usiadł ponownie.
— Dlaczego zainteresowało cię Norfolk? Co to za miejsce?
— Była tam morska baza wojskowa, jedna z największych na Wschodnim Wybrzeżu. Kiedy zbliżał się koniec, setki okrętów musiały pewnie powędrować do suchego doku. Spadał poziom wód w oceanach. W zatokach Chesapeake i Delaware też byłoby za płytko, więc statki umieszczono tam, gdzie było wysoko i sucho — nazywano to wówczas pakowaniem w naftalinę. Ile tam musi być metalu! Stal nierdzewna, miedź, mosiądz…