Odczekał trochę, by zyskać pewność, że nikt oprócz niego nie obserwuje domu, po czym z wielką ostrożnością przebył ostatni odcinek drogi, czołgając się pod gęstymi zaroślami wokół budynku farmy i przez zsyp węglowy zjechał do piwnicy. Bez światła odnalazł paczuszkę, którą wiele miesięcy wcześniej ukrył za obluzowanymi w tym celu cegłami. W skrytce znajdowała się również butelka wina. Marek pośpiesznie wsypał do niej skradzione środki nasenne i mocno potrząsnął. Było już ciemno, gdy powtórnie wspiął się na wzgórze, zmierzając ku oddziałowi reproduktorek. Musiał się tam dostać, kiedy dziewczyny będą już w pokojach, ale zanim zdążą usnąć. Podczołgawszy: się pod ścianę budynku, Marek widział przez okno, jak pielęgniarka kończy wieczorny obchód z tacą leków. Kiedy wyszła z pokoju zajmowanego przez Brendę i pięć innych kobiet, Marek zapukał lekko w szybę.
Na jego widok Brenda uśmiechnęła się szeroko. Natychmiast otworzyła okno, na które Marek wspiął się, szepcząc:
— Zgaście światło. Przyniosłem wino. Urządzimy sobie bal.
— Jak cię tu złapią, obedrą cię ze skóry — ostrzegła go jedna z kobiet. Uradowane perspektywą zabawy, od razu zaczęły wyciągać matę, a jedna zabrała się do upinania włosów, żeby nie przeszkadzały.
— Gdzie Wanda i Dorota? — zapytał Marek. — Zawołajcie je tutaj, może i jeszcze kilka innych. Butelka jest całkiem spora.
— Zaraz po nie idę — szepnęła Loretta, i trudem tłumiąc chichot. — Poczekajmy tylko, aż siostra całkiem sobie pójdzie. — Uchyliła drzwi, zerknęła przez szparę i zamykając je z powrotem przyłożyła palec do ust. Po chwili wyjrzała jeszcze raz i wyśliznęła się na korytarz.
— Może pójdziemy gdzieś potem sami? — zaproponowała Brenda, przytulając policzek do twarzy Marka. Marek kiwnął głową.
— Macie tu jakieś szklanki?
Szklanki natychmiast się znalazły i Marek zajął się rozlewaniem wina. Razem z zaproszonymi siedziało teraz na macie jedenaście młodych kobiet, ze śmiechem sączących złociste wino. Kiedy zaczęły ziewać, część porozchodziła się do łóżek, te zaś, które przyszły z innej sali, ułożyły się do snu na macie. Marek poczekał, aż wszystkie mocno zasną, i bezszelestnie opuścił pokój. Udał się na przystań, a upewniwszy się, że na pokładzie parowca nie pozostał nikt, wrócił do bloku reproduktorek i po jednej zaczął przenosić do łodzi kobiety, poowijane kocami jak mumie. W ostatnim podejściu zgarnął całą znalezioną odzież, zamknął okno sypialni i, zziajany, ruszył z powrotem do łodzi.
Odczepił cumy i puścił parowiec w dryf, ustawiając go jedynie blisko brzegu za pomocą steru. Kiedy znaleźli się na wprost starego domu, Marek zaczepił linę o wystającą skałę, przybił do brzegu i bardzo dokładnie zabezpieczył łódź. Jeszcze jedno — powtarzał sobie, ,bardzo już zmęczony. — Jeszcze jedno.
Pobiegł do domu, zjechał po pochylni zsypu i popędził na górę. Nie zapalając światła, nieomylnie odnalazł obrazy i zabrał się do zdejmowania pierwszego ze sztalug. Za jego plecami rozbłysł ognik zapałki i Marek zamarł.
— Po co wróciłeś? — zapytał szorstko Barry. — Dlaczego nie zostałeś w lesie? Tam twoje miejsce!
— Wróciłem po swoje rzeczy — odparł Marek, odwracając się do niego. Barry był sam. Zapalał właśnie lampę naftową. Marek zrobił krok w stronę okna, ale Barry potrząsnął głową.
— To na nic. Schody mają system alarmowy. Jeśli ktokolwiek tu wejdzie, rozlega się alarm w pokoju braci Andrew. Za chwilę tu będą.
Marek zerwał pierwszy obraz, za nim drugi, trzeci. — A po co ty tu przyszedłeś?
— Żeby cię ostrzec.
— Jak to? Skąd mogłeś wiedzieć, że wrócę?
— Nie mam pojęcia skąd. Nie chcę wiedzieć skąd. Spałem na dole, w bibliotece. Nie starczy ci czasu, żeby zabrać wszystkie — ponaglił Marka, widząc, że ten zabiera się do zdejmowania kolejnych płócien. — Oni nadejdą lada chwila. Ich zdaniem to ty usiłowałeś spalić młyn, ty zatamowałeś strumień i chciałeś otruć klony w pojemnikach. Tym razem nie będą się bawili w przesłuchania.
— Nie chciałem zabić klonów — sprostował Marek, nie patrząc Barry'emu w oczy. — Wiedziałem, że komputer włączy alarm, zanim dojdzie do użycia zatrutej wody. Jak oni to wykryli?
— Wpuścili do strumienia grupkę chłopców. Kilku udało się wypłynąć na drugim końcu, a reszta była już łatwa. Czterech zginęło — dodał beznamiętnie.
— Przykro mi — odparł Marek. — Tego nie chciałem.
Barry wzruszył ramionami.
— Musisz już iść.
— Jestem gotów.
— Powymieracie tam — rzekł Barry tym samym martwym głosem. — I ty, i te dzieciaki, które z sobą zabrałeś. One nie są zdolne się rozmnażać — myślałeś o przyszłości?
— Zabrałem kilka kobiet z bloku reproduktorek — odparł Marek.
Tym razem na twarzy Barryego odmalowało się zaskoczenie i niewiara.
— W jaki sposób?
— Nieważne. Mam je i tyle. I na pewno damy radę. Wszystko szczegółowo obmyśliłem. Damy sobie radę.
— A więc to wszystko było po to? — spytał Barry. — Pożar, zapora, zatruta woda, kradzież ziarna? Czy to wszystko po to? — powtórzył nie patrząc już na Marka, lecz szukając odpowiedzi w pozostałych na sztalugach obrazach. — Masz nawet bydło — dodał.
Marek kiwnął głową.
— Zwierzęta są bezpieczne. Wrócę po nie za tydzień lub dwa.
— Oni cię wyśledzą — ostrzegł Barry cedząc słowa. — Jesteś dla nich plagą, nie spoczną, póki cię nie odnajdą.
— Nie znajdą nas — zaprzeczył Marek. — Ci, którzy byliby do tego zdolni, są w Filadelfii. Zanim tu wrócą, nie zostanie po nas nigdzie ani śladu.
— Czy pomyślałeś chociaż, jak to dalej będzie! — Barry zaczął krzyczeć, tracąc nagle całą narzuconą sobie kontrolę. — Oni się ciebie boją, znienawidzą cię. Nie masz prawa skazywać ich wszystkich na cierpienia. I za to właśnie zaczną cię nienawidzić. Powymierają jak muchy! Będą padać jedno po drugim, a z każdą kolejną śmiercią ci, co ocaleli, będą .cię nienawidzić jeszcze silniej. Aż wreszcie wszystkich was spotka podła i nędzna śmierć.
Marek pokręcił przecząco głową.
— Jeśli my poniesiemy porażkę — odparł — na ziemi nie pozostanie już nikt. Piramida chwieje się w posadach, niezdolna wytrzymać naporu wielkiej białej ściany.
— A jeśli wam się uda, zmienicie się na powrót w dzikusów. Minie tysiąc lat, pięć tysięcy lat — a człowiek nie wygrzebie się z przepaści, jaką mu wykopałeś. Wszyscy zezwierzęceją!
— A wy zginiecie. — Marek obrzucił pokój spojrzeniem i szybko ruszył ku drzwiom. W progu przystanął i popatrzył Barry'emu prosto w oczy. — Ty tego nie zrozumiesz. Z tych, co rozumieją, żyję tylko ja jeden. Ja cię kocham, Barry. Chociaż jesteś inny, odległy i nie jesteś człowiekiem. Tak samo jak cała reszta. Ale nie skazałem ich na zagładę, gdy mogłem i chciałem to uczynić, ponieważ kocham was wszystkich. Żegnaj, Barry.
Jeszcze przez chwilę patrzyli sobie w oczy, a potem Marek odwrócił się i lekko zbiegł po schodach. Za plecami usłyszał jakiś trzask, ale nie odwrócił się. Wybiegł tylnymi drzwiami, a gdy nadeszli bracia Andrew, był już daleko, za szpalerem drzew. Przystanął i wytężył słuch.
— Jeszcze jest na górze — oświadczył jakiś głos. — Widzę go.
Barry poodbijał zasłaniające okno deski, aby być bardziej widocznym z zewnątrz. Marek zrozumiał, że uczynił to, aby dać mu więcej czasu na ucieczkę. Nisko pochylony puścił się pędem w kierunku rzeki.
— A więc to o to chodziło — powtórzył szeptem Barry, tym razem zwracając się w stronę orzechowej podobizny Molly. Ująwszy rzeźbę w obie dłonie, usiadł przy odsłoniętym oknie, oświetlony od tyłu blaskiem lampy. — O to chodziło — powtórzył, próbując sobie przypomnieć, czy Molly rzeczywiście zawsze się uśmiechała. Nie podniósł nawet wzroku, kiedy po całym domu rozległ się trzask płomieni; przytulił jedynie rzeźbioną główkę, jakby chciał ją ochronić.