Выбрать главу

Vlasic od trzech czy czterech tygodni pilnie obserwował prace Dawida i nie był zdziwiony jego oświadczeniem. Za to Walt popatrzył na Dawida z niedowierzaniem.

— Pewien jesteś? — wyszeptał po chwili.

— Czwarta generacja klonów bezpłodnych myszy wykazywała anomalie typowe dla wszystkich klonów tego pokolenia — tłumaczył Dawid, z trudem panując nad zmęczeniem. — Zarazem jednak osiągnęła dwadzieścia pięć procent płodności. Potomstwo żyje krócej, ale jest w nim więcej osobników płodnych. Taka tendencja utrzymuje się aż do szóstego pokolenia, którego płodność osiąga już dziewięćdziesiąt cztery procent, a zdolność do życia znów zaczyna zwyżkować, potem zaś stopniowo się normalizuje.

Dawid miał to wszystko na wykresach, które teraz oglądał Walt. A, A1, A2, A3, A4 i ich potomstwo z reprodukcji naturalnej — a, al, a2, a3… Po A4 nie było już kolejnego łańcucha klonów: ani jeden osobnik nie osiągnął dojrzałości.

Dawid usiadł głębiej w fotelu, przymknął oczy i pomyślał o łóżku, kocu po samą szyję i czarnym, czarnym śnie.

— Organizmy wyższe wyginą, jeśli nie będą się rozmnażały drogą naturalną. A zdolność do takiego rozmnażania się powraca. Coś tam w środku odzyskuje pamięć i samo się zabliźnia — powiedział sennym głosem.

— Zostaniesz wielkim człowiekiem, jak cię zaczną drukować — rzekł Vlasic, kładąc dłoń na ramieniu Dawida. Potem przeniósł się na miejsce koło Walta, aby mu wskazać szczegóły, które Walt mógł przeoczyć.

— Fantastyczna robota — powiedział cicho, a oczy mu błyszczały, gdy przerzucał kartki. — Fantastyczna. — Potem znów spojrzał na Dawida. — Zdajesz sobie, naturalnie, sprawę ze znaczenia swojej pracy?

Dawid otworzył oczy i napotkał wzrok Vlasica. Skinął głową. Walt w zdumieniu spoglądał to na jednego, to na drugiego. Dawid wstał i przeciągnął się. — Muszę się przespać — powiedział na odchodnym.

Sen długo jednak nie przychodził. Dawid miał w szpitalu pojedynczy pokój, udało mu się bardziej niż innym, którzy spali przeważnie w pokojach dwuosobowych. Szpital mieścił ponad dwieście łóżek, ale pojedynczych pokoi było w nim niewiele. Znaczenie — rozmyślał. Był go świadom od samego początku, chociaż nie od razu przyznał się do tego nawet przed samym sobą; jeszcze i teraz nie był gotów mówić na ten temat. Nie było to nic pewnego. Trzy z kobiet w końcu zaszły w ciążę, po półtorarocznym okresie bezpłodności. Margaret miała rodzić lada dzień: na razie dziecko kopało i było w świetnej formie. Jeszcze pięć tygodni — pomyślał. Jeszcze pięć tygodni i może nigdy nie będzie musiał rozmawiać o znaczeniu swoich badań.

Ale Margaret nie czekała aż pięciu tygodni. W dwa tygodnie później urodziła martwe dziecko. W następnym tygodniu Zelda poroniła, a May straciła ciążę w kilka dni po tym. Tego lata deszcze nie pozwoliły im zasiać nic prócz warzyw w tarasowym ogrodzie.

Walt zaczął poddawać mężczyzn testom na płodność, po czym doniósł Dawidowi i Vlasicowi, że ani jeden mężczyzna w dolinie nie pozostał płodny.

— A zatem — rzekł cicho Vlasic — rozumiemy teraz znaczenie pracy Dawida.

4

Zima nadeszła wcześnie, w strugach lejącego nieustannie lodowatego deszczu. W laboratoriach trwały wzmożone prace, a Dawid odkrył nagle, że błogosławi dziadka za odkupienie aparatury Selnicka, którą nadesłano wraz ze szczegółową instrukcją przygotowywania sztucznych łożysk i niemal ukończonym opracowaniem programów komputerowych dla produkcji syntetycznych płynów owodniowych. Kiedy Dawid udał się na rozmowę z Selnickiem, Selnick upierał się jak wariat, pomyślał wówczas Dawid — aby zabrali wszystko albo nic.

— Przekonasz się — nalegał z tajemniczą miną. — Sam się przekonasz.

W tydzień później Selnick się powiesił. Aparatura była już w drodze do doliny Virginia.

Pracowali i spali w laboratorium, wychodząc tylko na posiłki. Zimowe deszcze ustąpiły miejsca deszczom wiosennym, a powietrze wypełnił nowy rodzaj ciszy.

Dawid wychodził właśnie ze stołówki, pochłonięty myślami o_ pracy w laboratorium, kiedy poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Obok stała matka. Nie widywał jej od tygodni i przeszedłby szybko dalej z pośpiesznym “cześć”, gdyby go nie zatrzymała. Wyglądała dziwnie, nieporadnie. Odwrócił się do okna i czekał, aż uwolni jego ramię.

— Celia wraca do domu — powiedziała cicho. — Twierdzi, że czuje się dobrze.

Dawida zmroziło. Z natężeniem wlepiał niewidzące spojrzenie w okno.

— Gdzie ona teraz jest? — Kiedy zdawało mu się już, że w ogóle nie otrzyma odpowiedzi, gwałtownie odwrócił się do matki. — Gdzie ona jest?

— Miami — odparła w końcu, kiedy przebiegła wzrokiem obie kartki listu. — Wysłany z Miami, tak mi się zdaje. Ponad dwa tygodnie temu. Ma datę dwudziesty ósmy maja. Nasza poczta w ogóle do niej nie docierała.

Wcisnęła list w dłoń Dawida. Łzy napłynęły mu do oczu, a matka, nie bacząc na to, odeszła.

Dopiero po jej wyjściu ze stołówki Dawid zabrał się do czytania. “Byłam jakiś czas w Kolumbii, prawie osiem miesięcy, i złapałam tam jakieś świństwo, o którym nikt nic nie potrafi powiedzieć”. Pismo było chwiejne i niepewne. A więc nie czuła się dobrze. Dawid poszukał Walta.

— Muszę wyjść jej naprzeciw. Nie może dostać się w łapy tej bandy u Wistonów.

— Wiesz, że nie powinieneś teraz wychodzić.

— Tu nie chodzi o to, co powinienem, a czego nie. Ja m u s z ę pójść.

Walt przyglądał mu się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

— Jak się dostaniesz tam i z powrotem? Benzyny nie ma. Wiesz, że używamy jej tylko w rolnictwie.

— Wiem — odparł niecierpliwie Dawid. — Wezmę Mike'a i wózek. Z Mikiem mogę się trzymać bocznych dróg. Domyślił się, że Walt, podobnie jak on sam, oblicza, ile to wszystko potrwa. Poczuł, że twarz mu tężeje, a ręce zaciskają się w pięści. Walt bez słowa skinął głową.

— Wyjadę rano, jak tylko się rozwidni. — Walt zgodził się. — Dziękuję — rzekł nieoczekiwanie Dawid. Był wdzięczny Waltowi za to, że się nie pokłócili, że nie powiedzieli sobie tego, co każdy z nich dobrze wiedział: nie można przewidzieć, jak długo przyjdzie mu czekać na Celię, nie można przewidzieć, czy ona w ogóle dotrze do farmy.

Jakieś pięć kilometrów od domu Wistonów Dawid odczepił wózek i ukrył go w gęstych zaroślach. Zatarł ślady w miejscu, gdzie zjechał z polnej drogi, po czym wprowadził Mike'a do lasu. Powietrze było parne i ciężkie od nadciągającego deszczu; od lewej strony dobiegł Dawida ryk Krętego Strumienia, który szturmował własne brzegi. Ziemia była gąbczasta i Dawid stąpał ostrożnie, nie chcąc utknąć po kolana w zdradliwym błocku. Farma Wistonów bywała ustawicznie zalewana przez powodzie; dziadek Wiston utrzymywał, że to wzbogaca glebę, nie chcąc ganić natury za jej okresowe wybryki.

— Pan Bóg nie życzył sobie, żeby ten kawałek ziemi rodził rok po roku — mawiał. — Przychodzi czas, że ziemia, , tak jak człowiek, potrzebuje odpoczynku. Pozwolimy jej odpocząć w tym roku, a jak podeschnie, damy trochę koniczyny.

Dawid ruszył w górę, prowadząc Mike'a, który od czasu l do czasu wydawał ciche rżenie.

— Tylko do wzgórza, staruszku — powiedział cicho Dawid. — Potem możesz sobie odpoczywać i skubać trawkę na łące, póki ona nie przyjdzie.

Dziadek Wiston zaprowadził Dawida na wzgórze tylko raz, kiedy chłopiec miał dwanaście lat. Dawid pamiętał tamten dzień, upalny i nieruchomy jak dzisiejszy. Dziadek Wiston był wtedy krzepki i silny. Na wzgórzu zatrzymał się i dotknął masywnej narośli na pniu białego dębu.