Выбрать главу

— To drzewo, Dawidzie, widziało w dolinie Indian i pierwszych osadników, I mojego pradziadka, kiedy się tu pojawił. Ta nasz przyjaciel. Zna wszystkie rodzinne sekrety.

— Czy to miejsce na górze to też twoja własność, dziadku?

— Do tego drzewa, synku. Po drugiej stronie są już państwowe tereny leśne, ale to drzewo rośnie jeszcze na naszym gruncie. Także i twoim, Dawidzie. Któregoś dnia przyjdziesz tu, położysz dłoń na pniu tego drzewa i będziesz wiedział. że to twój przyjaciel, tak Jak i dla mnie było ono przyjacielem przez całe życie. Boże, dopomóż nam wszystkim, Jeśli ktoś kiedyś przyłoży do tego drzewa ostrze topora.

Tego dnia zeszli w dół po przeciwnej stronie wzgórza, a potem wspinali się na powrót — tym razem było dalej i bardziej stromo — aż dziadek zatrzymał się raz jeszcze z ręką na ramieniu Dawida.

— Tak właśnie wyglądała ta ziemia milion lat temu. Czas przesunął się nagle dla chłopca — milion lat, sto milionów lat, wszystko to była ta sama odległa przeszłość i Dawid ujrzał w wyobraźni pochód gigantycznych gadów. Poczuł cuchnący oddech tyranozaura. Pod wysokimi drzewami panował chłód i mgiełka, a niżej rosły młode drzewka. Rozpościerały gałęzie, jakby chciały uchwycić każdy zbłąkany promyk słońca, któremu udało się przedrzeć przez wysoki baldachim. Tam, gdzie słońce znalazło sobie drogę: unosiła się złocista i łagodna poświata — było to słońce z innej epoki. W jeszcze głębszym cieniu rosły krzewy, a u ich stóp pleniły się mchy i porosty, wątrobniki i paprocie. Łukowato wystające z ziemi korzenie drzew odziane były w aksamitną szmaragdową roślinność.

Dawid potknął się i łapiąc równowagę oparł się o olbrzymi dąb, z którym łączyły go tajemnicze więzy. Na chwilę przylgnął policzkiem do chropawej kory, po czym, odsunąwszy się nieco, spojrzał w górę między przepyszne gałęzie, gęsto przesłaniające niebo. W razie burzy drzewo ochroni go przed zasadniczą siłą ulewy, ale potrzebował jeszcze ochrony przed drobnymi kropelkami, które przedrą się przez liście, aby cicho opaść na chłonną ziemię.

Zanim przystąpił do budowy szałasu, dokładnie przyjrzał się farmie przez lornetkę. Za domem znajdował się ogród, uprawiany przez pięcioro ludzi: nie można było stwierdzić, czy są to mężczyźni, czy kobiety. Długowłosi, w dżinsach, na bosaka, zwinni. Nie miało to, znaczenia. Dawid zauważył, że ogród nie daje jeszcze plonów, że roślinki są nieliczne i słabe. Obserwował pole rozciągające się na wschód. Coś się tam zmieniło, ale nie był pewny, na czym ta zmiana polega. Nagle uświadomił sobie, że na polu rośnie kukurydza. Dziadek Wiston zawsze sadził tam na przemian pszenicę, lucernę i soję. Niżej położone pola były zalane, a pole północne zarosło trawą i chwastami. Wolno przesunął oko lornetki wzdłuż budynków. Doliczył się siedemnastu osób. Ani jednego dziecka poniżej ośmiu lat. Ani śladu Celii; nic też nie wskazywało na to, by zachwaszczona droga była ostatnio uczęszczana. Bez wątpienia, zamieszkałym tu ludziom było najzupełniej obojętne, czy ich drogę zarośnie zielsko, czy też nie.

Dawid wzniósł szałas przy pniu dębu, skąd, położywszy się, mógł obserwować farmę. Dach sporządził z gałęzi Jedliny, toteż gdy w pół godziny później nadciągnęła burza, na Dawida nie spadła ani kropla deszczu. Między grządkami ogródka w dole rwały strumyki, a dziedziniec farmy wydawał się z daleka srebrzysty i lśniący, choć Dawid wiedział. że z blisko byłaby to po prostu mulista kałuża głębokości kilkunastu centymetrów. Ziemia w dolinie nie była już zdolna wchłonąć więcej wody. Jej nadmiar spływał do Krętego Strumienia, który wzbierał coraz bardziej, grożąc północnemu polu i wystawionej na zagładę kukurydzy.

Trzeciego dnia woda zaczęła atakować kukurydziane pole i Dawid z litością patrzył na ludzi, którzy zebrali się bezradnie nie opodal. Ogród uprawiano nadal, lecz zbiory zapowiadały się bardzo mizernie. Do tej chwili Dawid naliczył dwadzieścia dwie osoby; pomyślał, że to chyba wszyscy. Podczas burzy, która tego popołudnia chłostała dolinę, usłyszał rżenie Mike'a, wyczołgał się więc z szałasu i wstał. Pasący się pod stokiem Mike nie mógł zbytnio ucierpieć od deszczu, wiatr także do niego nie docierał. A jednak rżał raz po raz. Ostrożnie, w jednej ręce dzierżąc broń, drugą zaś osłaniając oczy przed siekącym deszczem, Dawid wychynął zza drzewa. Jakaś postać niepewnie wdrapywała się na wzgórze: głowę miała nisko pochyloną, często przystawała, ale zaraz ruszała dalej, nie patrząc w górę, prawdopodobnie oślepiona deszczem. Dawid wrzucił strzelbę do szałasu i pobiegł na spotkanie.

— Celio! — wołał. — Celio!

Zatrzymała się i uniosła głowę. Deszcz spływał jej po policzkach i przylepiał włosy do czoła. Zrzuciła ciążący jej plecak I podbiegła ku Dawidowi, który, dopiero gdy ją pochwycił i przytulił z całej siły, uświadomił sobie, że oboje płaczą: .

W szałasie ściągnął z Celii mokre ubranie i wytarł ją do sucha, po czym opatulił w jedną z własnych koszul. Dziewczyna miała sine usta, skórę zaś niemal przezroczystą — nienaturalnie bladą.

— Wiedziałam, że tu będziesz — powiedziała. Oczy miała ogromne, ciemnobłękitne, bardziej błękitne niż pamiętał, a może bardziej błękitne przez kontrast z bladością skóry. Dawniej zawsze była opalona.

— Wiedziałem, że tu przyjdziesz — powiedział Dawid.

— Jadłaś coś!

Pokręciła głową.

— Nie wierzyłam, że tu jest aż tak źle. Myślałam, że to wroga propaganda. Wszyscy myśleli, że to propaganda.

Pokiwał głową i zapalił pod kocherem. Celia siedziała owinięta w jego kraciastą koszulę i patrzyła, jak Dawid otwiera i podgrzewa puszkę z gulaszem:

— Kim są ci ludzie na dole?

— Dzicy osadnicy. Babcia i dziadek Wiston umarli w zeszłym roku. Zjawiła się ta banda. Ciotce Hildzie i wujowi Eddiemu dali do wyboru: przyłączyć się do nich albo wynocha. Wanda nie miała żadnego wyboru. Zatrzymali ją i tyle.

Ze wzrokiem utkwionym w dolinę, Celia kiwała głową.

— Nie wiedziałam, że jest aż tak źle. Nie wierzyłam w to. — Nie patrząc na Dawida, zadała pytanie: — A moja matka, ojciec?

— Nie żyją, Celio. Oboje na grypę. Tej zimy.

— Nie dostawałam żadnych listów — powiedziała. — Prawie dwa lata. Kazali nam, widzisz, opuścić Brazylię. Ale nie było komunikacji z krajem. Pojechaliśmy do Kolumbii. Obiecali, że po trzech miesiącach wyekspediują nas do domu. A potem przyszli którejś nocy, późno, tuż przed świtem, i kazali nam się wynosić. Były jakieś zamieszki.

Dawid potakiwał ruchem głowy, chociaż wpatrzona w farmę Celia i tak nie mogła tego widzieć. Chciał jej powiedzieć, żeby opłakiwała rodziców, żeby się wyszlochała, a wtedy on mógłby wziąć ją w ramiona i spróbować pocieszyć. Ona jednak wciąż siedziała bez ruchu i mówiła martwym głosem.

— Szli na nas, na Amerykanów. Winili nas za to, że muszą głodować. Oni naprawdę wierzą, że tutaj nadal jest wszystko w porządku. Ja też tak myślałam. Nikt nie wierzył nawet jednemu doniesieniu. No i te bandy na nas szły. Odpłynęliśmy małą łódką. Dziewiętnaście osób. Strzelali do nas, kiedy zanadto zbliżyliśmy się do Kuby.

Dawid dotknął jej ramienia, a ona wzdrygnęła się i zadrżała.

— Celio, odwróć się teraz i jedz. Już nie mów. Później. Później zdążysz o wszystkim opowiedzieć.

Spojrzała na niego i wolno potrząsnęła głową.

— Nigdy więcej. Już nigdy a tym nie wspomnę, Dawidzie. Chciałam po prostu, żebyś wiedział, że nic nie mogłam zrobić. Chciałam wracać do domu, ale nie było jak.

Już nie była taka sina z zimna i Dawid z ulgą spostrzegł, że zabiera się do jedzenia. Była głodna. Zaparzył kawę, swoją ostatnią rację kawy.