— Chcesz, żebym ci opowiedział, co się tutaj działo? Potrząsnęła głową.
— Jeszcze nie. Widziałam Miami i te tłumy ludzi, pragnących się stamtąd wydostać. Ludzie całymi dniami wyczekują w kolejkach, stoją w pociągach. Miami jest ewakuowane. Kto pada martwy, zostaje tam, gdzie upadł. — Zadrżała gwałtownie. — Nie mów mi na razie nic więcej.
Burza minęła i w nocnym powietrzu zapanował chłód. Skulili się pod kocem i siedzieli bez słowa, popijając gorącą, czarną kawę. Gdy filiżanka zaczęła drżeć w dłoniach Celii, Dawid zabrał ją i łagodnie pchnął dziewczynę na przygotowane przez siebie legowisko.
— Kocham cię, Celio — powiedział cicho. — Zawsze cię kochałem.
— I ja cię kocham, Dawidzie. Zawsze. — Oczy miała zamknięte, a na tle bladych policzków jej rzęsy zdawały się bardzo czarne. Dawid pochylił się i pocałował ją w czoło, opatulił kocem i długo patrzył, jak śpi, póki sam nie położył się obok i także nie zasnął.
W nocy Celia zerwała się z krzykiem, a Dawid tulił ją, póki się całkiem nie uspokoiła. Nie przebudziła się zupełnie, toteż słowa, które wypowiadała, były całkiem niezrozumiałe.
Następnego ranka pożegnali dąb i ruszyli w kierunku farmy Sumnerów. Celia jechała na Mike'u, póki nie dotarli do wózka; drżała z wyczerpania, a wargi znów jej posiniały, chociaż dzień był już upalny. Wózek był zbyt mały, by mogła się położyć, więc Dawid wymościł drewniane siedzenie z tyłu swoim śpiworem i kocem, aby mogła przynajmniej oprzeć głowę i odpocząć na mniej wyboistych odcinkach drogi. Gdy Dawid okrywał jej nogi drugą, zdjętą z siebie koszulą, uśmiechnęła się do niego z wysiłkiem.
— To nie z zimna — powiedziała, jakby stwierdzając oczywisty fakt. — Myślę, że ten cholerny wirus jakoś atakuje serce. Nikt nie wie, co to jest. Wszystkie objawy związane są z układem krążenia.
— Bardzo źle się czułaś? Kiedy to się zaczęło?
— Jakieś półtora roku temu. Tuż przed tym, jak kazali nam wyjechać z Brazylii. To ogarnęło całe Rio. Właśnie tam nas przewieźli, kiedy stwierdzili, że też jesteśmy chorzy. Niewiele osób przeżyło. Z tych, którzy zachorowali później prawie nikt. Wirus stawał się z czasem coraz złośliwszy.
Dawid pokiwał głową.
— To samo tutaj. Prawie sześćdziesiąt procent przypadków śmiertelnych, a teraz, myślę, doszło już do osiemdziesięciu.
Zapadła długa cisza i Dawid pomyślał, że Celia pewnie zasnęła. Droga była dwiema koleinami, niknącymi stopniowo pod krzewiącym się poszyciem. Trawy nie było jedynie w tych miejscach, gdzie deszcze spłukały ziemię, pozostawiając nagie kamienie.
Mike posuwał się statecznie, a Dawid go nie poganiał.
— Dawidzie, ilu ludzi pozostało w północnym krańcu doliny?
— Teraz około stu dziesięciu — odparł. Dwóch na trzech nie żyje — dodał w myśli, ale nie powiedział tego głośno.
— A szpital? Zbudowali go?
— Szpital jest. Kieruje nim Walt.
— Dawidzie, póki powozisz i nie możesz na mnie patrzeć, opowiedz mi, jak tu jest. Co się dzieje, kto żyje, kto umarł, wszystko.
Kiedy w wiele godzin później zatrzymali się na obiad, Celia zapytała:
— Chcesz się teraz kochać, zanim znowu spadnie deszcz? Położyli się, pod kępą żółtych topoli, których liście cały czas szeleściły, chociaż nie czuło się wiatru. Wśród szumu drzew ich własne głosy przeszły w szept. Była szczupła i blada, a przecież tyle miała wewnątrz ciepła i życia; jej ciało wznosiło się ku ciału Dawida, a piersi szukały jego dotyku, pocałunku. Czul jej palce we włosach, na plecach; wbijały mu się w boki, z początku silne, potem rozluźnione ł drżące, wreszcie zwinięte w pięści, które zaciskały się I otwierały spazmatycznie. Poczuł, że rozdrapuje mu plecy, ale było to gdzieś strasznie daleko. Wreszcie nie było już nic prócz szelestu liści i przeciągłych, głębokich westchnień.
— Kocham cię już ponad dwadzieścia lat, wiedziałaś o tym? — zapytał po bardzo długiej chwili.
Roześmiała się.
— Pamiętasz, jak przeze mnie złamałeś rękę?
Potem, już w wozie, dobiegł go z tyłu jej cichy, smutny głos.
— Koniec z nami, prawda, Dawidzie? Z tobą, ze mną, ze wszystkimi?
Do cholery z Waltem — pomyślał — do cholery z obietnicami, do cholery z tajemnicą. I opowiedział jej o klonach, rosnących pod masywem góry, w laboratorium na dnie jaskini.
5
W tydzień po przybyciu na farmę Celia podjęła pracę w laboratorium.
— Tylko w ten sposób mogę cię choć trochę widywać powiedziała zaniepokojonemu tą decyzją Dawidowi. — Obiecałam Waltowi, że na początek będę pracować tylko cztery godziny dziennie. Zgoda?
Następnego ranka Dawid odprowadził ją do laboratorium. Nowe wejście do jaskini ukryte było w szpitalnej kotłowni, w podziemiach. Stalowe drzwi osadzono w wapiennej skale, która rozciągała, się pod całą okolicą. Ledwie przez nie przeszli, zrobiło się zimno i Dawid otulił ramiona Celii płaszczem.
— Zawsze je tutaj trzymamy — powiedział, zdejmując drugi płaszcz z wieszaka. — Dwa razy mieliśmy tu inspektorów rządowych. Gdyby zobaczyli wtedy, że schodząc do piwnicy wkładamy płaszcze, mogliby to uznać za podejrzane. Ci inspektorzy zresztą więcej nie przyjadą.
Korytarz o gładkiej posadzce był niewyraźnie oświetlony. Kończył się następną parą stalowych drzwi, oddalonych od wejścia o jakieś sto dwadzieścia metrów. Te z kolei otwierały się na pierwszą komorę jaskini, dużą, wysoko sklepioną komnatę, która wyglądała w zasadzie tak, jak ją zastali: pełna stalaktytów i stalagmitów, z tym, że teraz wstawiono tu mnóstwo łóżek polowych, turystycznych stolików i ławek, oraz rząd blatów do przyrządzania potraw i stoły do jedzenia.
— To nasze schronienie na okres “gorących” deszczy wyjaśnił Dawid, prowadząc Celię pośpiesznie przez dudniącą echami komnatę. Drugi korytarz był węższy i trudniejszy do przejścia. Na jego końcu mieściła się pracownia doświadczeń ze zwierzętami.
Jedną ze ścian wyburzono, aby wmontować komputer groteskowo niestosowny na tle bladoróżowego trawertynu. , W środkowej części pomieszczenia znajdowały się zbiorniki, cysterny i rurki, wszystkie z nierdzewnej stali i szkła. Po obu stronach biegły rzędy pojemników z embrionami zwierząt. Przez kilka chwil Celia wpatrywała się w to wszystko bez ruchu, po czym odwróciła się i z niepokojem przyjrzała Dawidowi.
— Ile macie pojemników?
— Wystarczająco dużo, aby sklonować sześćset zwierząt różnej wielkości — odparł. — Wiele przenieśliśmy do laboratorium po drugiej stronie, a i z tych, które mamy tutaj, nie wykorzystujemy wszystkich. Boimy się wyczerpać zapasy chemikaliów, a jak dotąd nikt nie wymyślił jeszcze substancji zastępczych, które można by uzyskać z tego, co tu mamy do dyspozycji.
Od strony pojemników nadszedł Eddie Beauchamp, notując jakieś liczby w księdze laboratorium. Uśmiechnął się szeroko do Dawida i Celii,
— Z wizytą do ubogich? — zapytał.
Porównawszy własne wyniki z tarczą na pojemniku, przekręcił ją nieco i poszedł wzdłuż szeregu, sprawdzając pozostałe tarcze i zatrzymując się od czasu do czasu dla dokonania niewielkiej poprawki.
Celia spojrzała na Dawida pytająco, a on potrząsnął głową. Eddie nie wiedział, co się robi w drugim laboratorium. Minęli ustawione w rzędy pojemniki, wszystkie zapieczętowane, tak że tylko drgające od czasu do czasu wskazówki i umieszczone z boku tarcze wskazywały na obecność czegoś wewnątrz. Wrócili na korytarz. Dawid poprowadził Celię przez kolejne drzwi i krótki korytarzyk do drupiego laboratorium, tym razem zabezpieczonego zamkiem, do którego Dawid miał klucz.