Ruszyli w drogę, a krajobraz znowu się zmienił. Dotarli do pustynnych terenów Sri Lanki. Roślinność zniknęła. Tu nie rosły już palmy, a ziemia została wypalona przez słońce. Panował upał, ale powietrze nie było tak wilgotne jak na południu.
Kierowali się w dalszym ciągu na północ, zostawiając za sobą ogromny rezerwat Wilpattu. Sara pamiętała, że odległość dzieląca Negombo od rejonu Jaffny nie przekracza dwustu pięćdziesięciu kilometrów, wydawała się jednak dużo większa niż ten sam odcinek w Norwegii. Tu nie dało się jechać z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, gdyż drogi były wąskie, pełne zakrętów i wiecznie wędrowali nimi ludzie, zwierzęta, że poruszały się najdziwaczniejsze środki transportu.
W pewnym momencie Sara usiłowała porozumieć się z taksówkarzem – Syngalezem i popełniła wielką gafę. Jak zwykle w czasie długich wypraw od czasu do czasu robili małe przerwy. Panie kierowały się na prawo, panowie na lewo. Sara podreptała kilka kroków za drogę i odwróciła się, by sprawdzić, czy nikt jej nie widzi. Kierowca przyglądał się jej z daleka, więc pomachała mu ręką. Taksówkarz najpierw się zdziwił, potem uśmiechnął pod nosem i podszedł bliżej. Sara machnęła ponownie, żeby się oddalił, ale kierowca coraz bardziej rozpromieniony wciąż podążał w jej kierunku.
Teraz Sara zdenerwowała się nie na żarty, gdyż jej sygnały, zmierzające do pozbycia się nieoczekiwanego obserwatora, nie odnosiły skutku. W końcu z samochodu dał się słyszeć rozbawiony głos Alfreda:
– Saro, przecież to w ich języku znaczy: „chodź tutaj”!
Co sobie teraz pomyśli o niej kierowca? Alfred wyjaśnił mu jednak całe nieporozumienie i skończyło się na serdecznym śmiechu.
Sara była na siebie wściekła jeszcze długo po owym fatalnym zdarzeniu. Przejechali wiele kilometrów, nim wreszcie mogła się uśmiechnąć na myśl o niefortunnej przygodzie.
Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy wreszcie udało im się dotrzeć do miejscowości Balikulam. Tutaj, w północnej części Cejlonu, wyraźnie zaznaczał się wpływ kultury hinduskiej. Także mieszkańcy tego regionu, Tamilowie, różnili się od Syngalezów. Byli od nich ciemniejsi i mocniej zbudowani.
Sara znowu poczuła głód, ale Alfred uznał, że nie mają teraz czasu na posiłek.
– Najpierw jedziemy do komisariatu policji – zdecydował.
Tak jak wcześniej musieli dopytywać się o drogę. Okazało się, że komisariat położony jest z dala od miasta. Alfredowi coraz bardziej pogarszał się humor. Kiedy dotarli na miejsce, kazał Sarze i kierowcy poczekać w samochodzie.
Zrobiło się gorąco nie do zniesienia. Dopóki jechali, upału nie odczuwali tak dotkliwie, gdyż okna były uchylone. Teraz jednak zatrzymali się i wysiedli. Sara wcześniej zdjęła sandałki, więc kiedy postawiła stopę na piasku, krzyknęła z bólu, bo piasek parzył. Szybko włożyła buty, po czym razem z kierowcą poszukali zacienionego miejsca pod ścianą jednego z budynków. Kierowca zamienił kilka słów z mieszkańcami Balikulam, którzy zaraz obdarowali go mnóstwem egzotycznych owoców: mango, papają, ananasami i małymi, czerwonawymi bananami. Podczas gdy Alfred rozmawiał z miejscowymi policjantami, Sara i jej towarzysz, obserwowani przez gościnnych Tamilów, zjedli wspaniały, złożony z owoców posiłek.
Alfred wyszedł wreszcie z budynku w towarzystwie trzech umundurowanych mężczyzn z pistoletami w kaburach i pałkami zatkniętymi za paskiem. Sarze nie przypadł do gustu taki widok. Policjanci robili wrażenie wyniosłych i ogromnie dumnych z tego, że wezmą udział w poważnej akcji. Wskoczyli szybko do służbowego wozu, a taksówka pojechała za nimi.
W czasie drogi Sara podała Alfredowi kilka owoców. Alfred przyjął je i podziękował, ale był tak spięty, że nie miał ochoty na jedzenie. Kierowca także zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji i jechał bez słowa za policyjnym wozem.
Znowu znaleźli się w Balikulam. Policjanci nie mieli żadnych wątpliwości: od razu skierowali się do najbardziej okazałego domu, otoczonego imponującym ogrodem.
Drzwi otworzył im służący. Jeden z funkcjonariuszy krótko wyjaśnił, w czym rzecz, po czym wszyscy zostali wpuszczeni do środka, by spotkać się z panem Paramanathanem. Gospodarz przyjął ich z właściwą dla kultury mieszkańców tego kraju uprzejmością i życzliwością.
Był to mężczyzna dość krępy, niskiego wzrostu, o bliżej nieokreślonym wieku; mógł mieć pięćdziesiąt albo nawet siedemdziesiąt lat. Ubrany był w biały sarong i sandały. Na szyi miał zawieszony potężny złoty łańcuch, który świadczył o jego zamożności.
Podczas gdy do pięknego salonu wnoszono herbatę i napoje orzeźwiające, Alfred opowiedział raz jeszcze całą historię. Przysłuchiwali się temu funkcjonariusze policji i kierowca.
– Och, ci zbieracze – śmiał się pan Paramanathan. – Już nie po raz pierwszy zwracają się do mnie. Ale naturalnie nie mam najmniejszego zamiaru sprzedawać mojej Valampuri Changu.
Sara usiłowała wyłowić w tamilskiej mowie gospodarza znajomo brzmiące słowo „Chank”. Tak właśnie tutaj zwano legendarną muszlę. Wyjaśniono jej, że „valampuri” oznacza prawoskrętny. Pamiętała, że w rozumieniu europejskim znaczy to, iż muszla jest lewoskrętna.
– Nie przybyliśmy tu z zamiarem zakupu, naszym zadaniem jest zapobiec przestępstwu – wyjaśnił Alfred.
Pan Paramanathan uśmiechnął się znowu, nieco zaskoczony.
– Moja muszla jest bezpieczna, ja także. Nikt nie może nam zaszkodzić.
– Ten człowiek jest bardzo groźnym mordercą pozbawionym wszelkich skrupułów – ciągnął Alfred. – Prawdopodobnie ma broń. Nie wiem, czy – zamierza się z panem targować, ale jeśli nie uda mu się kupić muszli, użyje bez wątpienia siły.
– Wy, Europejczycy, nie jesteście w stanie tego pojąć – odparł Tamil. – Valampuri Changu to jakby żyjąca istota. Jeśli z samego rana zobaczę tę muszlę, dzień będzie szczęśliwy. Dlatego często z nią rozmawiam, pytam o radę w trudnych sytuacjach życiowych. Dzięki niej jestem bogaty i dobrze mi się powodzi. Popatrzcie chociażby na mój dom. Kiedy ją' znalazłem, byłem tylko biednym rybakiem. Ona mnie chroni i nie można jej skraść. W każdym razie nie bezkarnie.
Alfred przytaknął. Gospodarz wierzył głęboko w to, co mówił, zaś Alfred był zbyt rozsądny i taktowny, by podać w wątpliwość jego słowa.
W pewnej chwili do rozmowy wtrącił się kierowca:
– Znam pewnego rybaka, Syngaleza z Negombo. Przed wielu laty wyłowił jeden z tych rzadkich okazów. Nie jest wyznawcą hinduizmu, jak wy, panie, więc wrzucił muszlę z powrotem do morza. Potem znajdował ją jeszcze dwukrotnie i za każdym razem znowu wyrzucał. Wkrótce potem stracił majątek, a na dodatek nieustannie choruje.
Tamilowie kiwali głowami. Dla nich nie było to zaskoczeniem.
Tymczasem Alfred uznał, że najwyższy czas wrócić do rzeczywistości.
– Gdzie przechowuje pan okaz? Czy tu w domu?
– Oczywiście. Macie ochotę ją zobaczyć?
– Bardzo chętnie! – wykrzyknęła Sara, a wszyscy pozostali, włącznie z Alfredem, przytaknęli dziewczynie.
– Więc chodźcie ze mną.
Przeszli przez kilka przestronnych, ale skromnie wyposażonych pokoi, aż w końcu znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu, w którym stał mały ołtarzyk. Pokoik tonął w kwiatach, a wokół roznosił się intensywny zapach palonych kadzideł.
– To bóg Kriszna – wyjaśnił gospodarz. – Jedno z wcieleń boga Wisznu. Właściwie Valampuri Chartgu należy do Wisznu.
Na ołtarzu świeciło się jaskrawe światełko. Pan Paramanathan pochylił się, sięgając po piękny, bogato inkrustowany kuferek, który stał pod ołtarzem.