Выбрать главу

– Nie tak łatwo zrezygnować z pół miliona funtów, nie każdy to potrafi. Podziwiam pana! – oświadczyła Sara.

– A cóż ja zrobiłbym z taką sumą? – zapytał pan Paramanathan. – Mam wszystko, czego potrzebuję. Moja muszla to świętość, nigdy nie znalazłbym takiej drugiej. Jest moim przyjacielem. To talizman, który przekażę w dziedzictwie swoim dzieciom.

– Więc ma pan dzieci? – zapytał zaniepokojony Alfred. – I wnuki?

– Mam dwóch dorosłych synów, obaj mieszkają w Indiach. Wnuków nie mam.

– To dobrze, bo inaczej Tangen mógłby posunąć się do kidnaperstwa i szantażem wymusić oddanie muszli.

– Nie wspomniałem mu o moich synach.

– Świetnie. W takim razie będziemy tu dzisiejszej nocy trzymać straż. Na szczęście nie nocujemy w hotelu, gdzie moglibyśmy się przypadkiem na niego natknąć. Wolałbym, żeby nie wiedział, iż oboje, ja i Sara, znajdujemy się tutaj. Boję się o nią.

Twarz Sary rozjaśniła się w uśmiechu wdzięczności. Ale dziwny z niego człowiek, pomyślała. Twardy, zacięty, zamknięty w sobie, a jednocześnie zdolny do ludzkich odruchów i serdeczności. Wczorajszego wieczoru Sara nabrała przekonania, że udało jej się przynajmniej częściowo pokonać mur, którym Alfred oddzielił się od reszty świata, ale dzisiaj jakby się czegoś przestraszył i znów zamknął w sobie.

Mimo to cieszyła się, że troszczył się o nią.

W domu zapadła cisza. Gospodarz i jego goście udali się na spoczynek, na straży pozostali jedynie trzej policjanci i kilku służących.

Sara nie mogła zasnąć. Powodów było kilka: nowe miejsce, niepokój o Alfreda, nieznane odgłosy za oknami, a przede wszystkim ta okropna mata! Nawykłe do wygodnego posłania ciało skandynawskiej dziewczyny boleśnie odczuwało twardość kamiennej podłogi. Sara nie znalazła także ani jednej poduszki, musiała zatem zadowolić się ramieniem podłożonym pod głowę.

W końcu podniosła się, pojękując cicho z bólu. Wyjrzała przez okno do ogrodu, gdzie w ciemnościach tropikalnej nocy koncertowały cykady. Niemal wszystkie drzewa i kwiaty skryły się w mroku, tylko niektóre rośliny rysowały się niewyraźnie na tle jaśniejszych wód zatoki.

W pewnej chwili Sara dostrzegła jakiś ruch z prawej strony. Coś działo się przy białym ogrodzeniu…

Przez mur przeskoczył jakiś cień i natychmiast zniknął.

Wybiegła z pokoju na korytarz, gdzie natknęła się na drzemiącego służącego.

– Jest tu! – wyszeptała. – Przeskoczył przez mur. Jest w ogrodzie!

Służący momentalnie się podniósł i pospieszył przekazać tę informację swemu panu. Sara zawróciła do pokoju, gdyż wedle polecenia Alfreda miała nigdzie nie wychodzić. Nie bala się o siebie. Mimo że w oknach nie było szyb, a jedynie ozdobne kraty, nie czuła strachu. Przycupnęła przy ścianie nie opodal okna, tak by nie było jej widać, i pilnie nasłuchiwała.

Żadnych odgłosów. Czyżby się pomyliła?

Nie, teraz do jej uszu doszły szmery z drugiej strony domu. Ledwo słyszalne…

Sara zaczęła drżeć na całym ciele.

Znowu cisza.

Naraz usłyszała krzyk, strzał i pospieszne, ciężkie kroki wielu osób, potem łoskot przewracanych mebli, teraz już jakby docierający ze wszystkich stron. Przysiadła na podłodze i zakryła uszy rękoma.

Hałas zbliżał się do jej pokoju, ktoś chyba upadł, a wśród ścian rozległ się kolejny krzyk. Drzwi otworzyły się z łoskotem.

Sara zerwała się na równe nogi. Nagle ktoś zapalił światło. W otwartych drzwiach stał Kato Helmuth, szukający możliwości ucieczki. Gdy zobaczył Sarę, na moment znieruchomiał, po czym dopadł do niej, złapał wpół i ustawił przed sobą niczym tarczę. W tej chwili do pokoju wbiegli policjanci. Wszystko wydarzyło się w ciągu ułamków sekund, tak że Sara nie miała nawet czasu pomyśleć, jak się zachować.

– Jeśli mnie ruszycie, zastrzelę ją! – wrzasnął Helmuth.

Rzeczywiście, na plecach poczuła ucisk czegoś twardego, sprawiało jej to nawet ból.

Alfred oddychał ciężko, twarz mu pobladła.

– Odsunąć się! – krzyczał Helmuth. – Na korytarz! Wyjdę z dziewczyną, a jeśli mnie ruszycie, ona zginie!

Sara poczuła, że wszystkie siły ją opuszczają, bała się, że za chwilę zemdleje. Automatycznie przesuwała się w kierunku wyjścia.

– Odejdźcie jeszcze dalej! – rozkazywał Helmuth policjantom.

– Helmuth, nie masz szans, jesteś na wyspie… Poddaj się! – rzucił Alfred.

Helmuth wycofywał się tyłem w kierunku drzwi wyjściowych, wciąż trzymając Sarę przed sobą. Łamiącym się ze zdenerwowania głosem spytał Alfreda:

– Skąd wiesz, że nazywam się Helmuth? Skąd wiedziałeś, że wybierałem się do Jaffny?

– Ty także powinieneś mnie znać – odrzekł Alfred. – Zamordowałeś moje rodzeństwo. Dziewczynę też z pewnością rozpoznasz. Jej wuj nazywał się Hakon Tangen!

Rozwścieczony Helmuth był już przy drzwiach wejściowych.

– Jeśli ktoś za mną pójdzie, będę strzelał! – zagroził.

Znaleźli się na zewnątrz, panował tu wielki upał. Dlaczego nie użyje broni? pomyślała Sara i w tej samej chwili sama odpowiedziała sobie na to pytanie.

– Alfredzie! – krzyknęła z całych sił. – On jest nieuzbrojony, to tylko ręka!

W powietrzu rozległ się świst i Sara pochyliła się instynktownie, czując jednocześnie, że coś przelatuje nad jej głową tuż koło ucha. Nagle wszystko wokół pociemniało, słyszała tylko oddalające się kroki napastnika.

ROZDZIAŁ XI

Sara powoli dochodziła do siebie. Wokół panował mrok, ale uporczywe światło latarki raziło ją prosto w oczy. Machnęła ręką, jakby odpędzała natrętnego owada, i światełko zgasło.

– Saro – wyszeptał Alfred tak zmienionym głosem, że dziewczyna z trudnością go rozpoznała. – Bogu dzięki, wszystko w porządku – dodał po angielsku.

– Musimy zabrać ją do środka – powiedział głos, który Sara przypisała panu Paramanathanowi.

Alfred podniósł ją, na co zareagowała jękiem. Sprawił to nagły, przenikliwy ból głowy. Gdzieś z dala dochodziły ją podniecone krzyki w obcym języku, a po chwili zorientowała się, że były to głosy policjantów ścigających Helmutha.

– Jak długo tu leżę? – zapytała.

– Zaledwie kilka sekund – uśmiechnął się Alfred.

– Mordercy, niestety, udało się wymknąć, ale ty jesteś ważniejsza.

Szybko przeniósł dziewczynę do pokoju i ułożył na kanapie.

– Najsmutniejsze jest to – rzekła Sara – że nie mam żadnej rodziny i nikt na całym świecie nie przejąłby się moją śmiercią.

– Nie mów nic – odparł sucho Alfred. – Nie wolno ci tak myśleć, takie myśli na nic się teraz nie zdadzą.

– Co się stało? Opowiadaj od samego początku – prosiła dziewczyna, przyjmując od służącego szklaneczkę. Napój okazał się mocny, pewnie tutejsza wódka, i Sara się zakrztusiła, ale trunek szybko postawił ją na nogi.

– Cóż, Helmuth dostał się do domu, a kiedy myśleliśmy, że jest już osaczony, chcieliśmy go obezwładnić. On jednak odznacza się doskonałą sprawnością, był przecież komandosem, a do tego miał przy sobie broń. Strzelił, raniąc jednego z policjantów…

– Och, a oni są tacy mili! – wykrzyknęła Sara.

– Policjanci nie bywają mili w takich sytuacjach – uśmiechnął się Alfred. – Na szczęście nie było to nic poważnego, tylko niegroźny postrzał w ramię. Policjant upadł jednak na ziemię, krzycząc z bólu. Przykląkł przy nim kolega i odwrócił go na plecy, niemal jednocześnie strzelając do Helmutha, ale nie trafił. Gdy morderca kierował się do wyjścia, rzuciłem za nim krzesłem. Wcelowałem w nogi, więc Helmuth się przewrócił. Byliśmy już od niego o krok, ale poderwał się i uciekł. Służący próbowali zagrodzić mu drogę, lecz błyskawicznie ich odepchnął.