Tatarskiemu przyszła nagle do głowy ewentualna koncepcja reklamy muchomorów. Oparta była na śmiałym założeniu, że najwyższą formą samorealizacji muchomora jest grzyb atomowy — coś w rodzaju świecącego niematerialnego ciała, jakie przybierają niektórzy głęboko wtajemniczeni mistycy. Ludzie zaś są po prostu pomocniczą formą życia, którą muchomor wykorzystuje dla osiągnięcia swego ostatecznego celu, podobnie jak używa się pleśni przy produkcji sera. Tatarski podniósł wzrok na pomarańczowe strzały zachodu i tok jego myśli się urwał.
— Wiesz co — po kilku minutach przerwał ciszę Giriejew — znowu pomyślałem sobie o Loszy Czikunowie. Szkoda chłopa, prawda?
— Prawda — zgodził się Tatarski.
— Jakie to dziwne: on umarł, a my żyjemy… Tylko że mnie się zdaje, że za każdym razem, kiedy kładziemy się spać, właściwie jak gdyby umieramy. I słońce odchodzi na zawsze, i cała historia się kończy. A potem niebyt zaczyna doskwierać sam sobie, i budzimy się. I świat powstaje na nowo.
— W jaki sposób niebyt może doskwierać sam sobie?
— Kiedy się budzisz, za każdym razem pojawiasz się znikąd. I wszystko inne tak samo. A śmierć to przemiana znanego porannego przebudzenia w coś innego, o czym zupełnie nie można myśleć. Nie mamy organu, którym moglibyśmy o tym myśleć, jako że nasz umysł i świat to jedno i to samo.
Tatarski usiłował zrozumieć, co to znaczy, i spostrzegł, że myślenie stało się trudne i wręcz niebezpieczne, ponieważ jego myśli nabrały takiej swobody i siły, że nie był już w stanie ich kontrolować. Odpowiedź ukazała mu się natychmiast w postaci trójwymiarowej geometrycznej bryły. Tatarski ujrzał swój umysł — była to oślepiająco biała kula, podobna do słońca, ale absolutnie spokojna i nieruchoma. Ze środka kuli ku jej powierzchni ciągnęły się ciemne, skręcone nitki— włókienka. Tatarski zrozumiał, że to właśnie jego pięć zmysłów. Włókienko trochę grubsze było wzrokiem, cieńsze — słuchem, a pozostałe były prawie niewidoczne. Wokół tych nieruchomych włókien wiła się roztańczona spirala, przypominająca drucik w żarówce; spirala to pokrywała się na mgnienie z którymś włókienkiem, to znów zwijała się w świecący kłębek, taki, jaki pozostawia po sobie w ciemności ognik szybko obracanego w palcach papierosa. Była to myśl, którą snuł jego umysł.
A więc żadnej śmierci nie ma, z radością pomyślał Tatarski. Dlaczego? Ależ dlatego, że nitki znikają, ale kula pozostaje!
Fakt, że udało mu się sformułować odpowiedź na pytanie nurtujące ludzkość przez ostatnich kilka tysięcy lat, i to w tak prostych i zrozumiałych dla każdego słowach, napełnił go szczęściem. Zapragnął podzielić się swym odkryciem z Giriejewem, ujął go więc za ramię i spróbował wypowiedzieć ostatnie zdanie na głos. Ale jego usta wymówiły coś innego, bez sensu — sylaby, składające się na słowa, pozostały, ale były chaotycznie przemieszane. Tatarski pomyślał, że powinien napić się wody, i powiedział do patrzącego nań z przestrachem Giriejewa:
— Cę chsię wapić nody!
Giriejew wyraźnie nie rozumiał, co się dzieje. Było jednak jasne, że mu się to nip podoba.
— Sięch wę capić dyno! — krótko powtórzył Tatarski i spróbował się uśmiechnąć.
Bardzo chciał, żeby Giriejew uśmiechnął się w odpowiedzi. Ten jednak zachował się dziwnie — wstał, cofnął się, i Tatarski zrozumiał, co oznacza zwrot „na czyjejś twarzy odbiła się zgroza”. Bo właśnie zgroza odbiła się na twarzy przyjaciela. Giriejew zrobił kilka niepewnych kroków do tyłu, po czym odwrócił się i rzucił do ucieczki. Dotknęło to Tatarskiego do głębi.
Tymczasem zmrok zaczynał już gęstnieć. Nepalska kamizelka Giriejewa migała między drzewami jak duży motyl. Rzucenie się w pogoń wydało się Tatarskiemu bardzo nęcące. Popędził za Giriejewem, podskakując wysoko, żeby się nie potknąć o jakiś korzeń albo kępę. Wkrótce się okazało, że biega dużo szybciej niż Giriejew — wręcz bez porównania szybciej. Przegonił go, zawrócił i, powtórzywszy to kilkakrotnie, zauważył, że obiega wkoło nie Giriejewa, ale obłamane suche drzewo wysokości człowieka. To sprawiło, że się nieco opamiętał i powlókł ścieżką w kierunku, gdzie, jak mu się zdawało, była stacja.
Po drodze zjadł jeszcze kilka muchomorów, które ukazały mu się wśród drzew, i wkrótce znalazł się na szerokiej gruntowej drodze; wzdłuż niej ciągnęło się ogrodzenie z malowanej drucianej siatki.
Z przeciwka ktoś szedł. Tatarski zbliżył się doń i uprzejmie zapytał:
— Sięjakszam, i sta dodzie prze tacji? No, po dociągu?
Przechodzień popatrzył na Tatarskiego, odskoczył i uciekł w te pędy. Widocznie dziś wszyscy reagowali na niego jednakowo. Tatarski przypomniał sobie swego czeczeńskiego pryncypała i pomyślał wesoło: Fajnie by było spotkać Husejna! Ciekawe, czy i on by się przestraszył?
Kiedy zaraz potem na poboczu pojawił się Husejn, wystraszył się sam Tatarski. Husejn, milcząc, stał w trawie i zupełnie nie zareagował na widok Tatarskiego. Ten jednak zahamował, podszedł do Czeczena miękkim dziecięcym krokiem i znieruchomiał pełen skruchy.
— Czego chcesz? — zapytał Husejn.
Ze strachu Tatarski nie zauważył nawet, czy mówi normalnie, czy nie. A powiedział coś wyjątkowo nie na miejscu:
— Ja dosłownie na sekundę. Chciałem cię zapytać jako przedstawiciela targetgroup: jakie skojarzenia budzi u ciebie słowo „parlament”?
Husejn wcale się nie zdziwił. Po chwili zastanowienia odpowiedział:
— Był taki poemat al-Ghazzawiego, Parlament ptaków. O tym, jak trzydzieści ptaków poleciało szukać ptaka imieniem Simurg — króla wszystkich ptaków i wielkiego mistrza.
— Po co poleciały szukać króla, skoro miały parlament?
— Ich się spytaj. A poza tym Simurg był nie tylko królem, ale też źródłem wielkiej wiedzy. A o parlamencie tego się nie da powiedzieć.
— I jak to się skończyło? — zapytał Tatarski.
— Kiedy przeszły trzydzieści prób, dowiedziały się, że słowo „Simurg” oznacza „trzydzieści ptaków”.
— Od kogo?
— Tak im powiedział boski głos.
Tatarski kichnął. Husejn nagle umilkł i odwrócił spochmurniałą twarz. Tatarski dość długo czekał na dalszy ciąg, aż wreszcie zrozumiał, że Husejn to po prostu słupek z tablicą „Zakaz palenia ognisk!”, ledwie widoczną w mroku. Poczuł się rozgoryczony — okazało się, że Giriejew i Husejn są siebie warci. Opowieść Husejna spodobała mu się, ale było jasne, że nie pozna już szczegółów, a wobec tego historia nie nadawała się na koncepcję reklamy papierosów. Tatarski ruszył dalej, zastanawiając się, co sprawiło, że zatrzymał się przy słupie-Husejnie, który nawet go o to nie prosił.
Odpowiedź na owo pytanie była dość nieprzyjemna: sprawił to nie do końca wyparty ze świadomości niewolnik, rudyment epoki radzieckiej. Po namyśle Tatarski doszedł do wniosku, że niewolnik w duszy człowieka radzieckiego nie jest skoncentrowany w jakiejś jej cząstce, ale zabarwia wszystko, co się dzieje na jej mglistych obszarach, na kolor przewlekłego psychicznego zapalenia otrzewnej, i w związku z tym absolutnie niemożliwe jest wyciśnięcie owego niewolnika po kropli, bez uszkodzenia cennych duchowych właściwości. Ta myśl wydała się Tatarskiemu istotna z punktu widzenia jego przyszłej współpracy z Puginem, więc długo szperał po kieszeniach, szukając długopisu, żeby ją zanotować. Ale długopis się nie znalazł.
Z przeciwka natomiast nadszedł nowy przechodzień — tym razem z pewnością nie halucynacja. Stało się to jasne, w chwili gdy Tatarski spróbował pożyczyć długopis — przechodzień uciekł co sił w nogach i nawet się nie obejrzał.