Выбрать главу

Tatarski zupełnie nie pojmował, co w jego zachowaniu napawa napotkanych ludzi takim lękiem. Może odstraszała ich dziwna dysfunkcja mowy — torie słowa, które usiłował wymówić, rozpadały się na sylaby, które następnie łączyły się ze sobą w sposób całkowicie przypadkowy. Niemniej w tej nieadekwatnej reakcji było też coś pochlebnego.

Nagle pewna myśl tak olśniła Tatarskiego, że stanął i klepnął się w czoło. Ależ to istna wieża Babel! — pomyślał. Na pewno budowniczowie pili tę muchomorową nalewkę i słowa zaczynały im pękać w ustach, zupełnie jak mnie. A potem zaczęto to nazywać „pomieszaniem języków”. Właściwsze byłoby określenie „pomieszanie języka”…

Tatarski czuł, że jego myśli pełne są takiej siły, iż każda z nich stanowi warstwę rzeczywistości, równoprawną pod każdym względem z wieczornym lasem, przez który szedł. Różnica polegała na tym, że las był myślą, której Tatarski mimo największych chęci nie mógł przestać snuć. Z drugiej strony, wola prawie nigdy nie uczestniczyła w tym, co się działo w jego umyśle. Kiedy tylko pomyślał o pomieszaniu języków, stało się dlań jasne, że wspomnienie o Babilonie jest właśnie jedynym możliwym Babilonem: pomyślawszy o nim, tym samym powołał go do życia. I myśli w jego głowie, niby ciężarówki z materiałami budowlanymi, pognały w stronę owego Babilonu, czyniąc go coraz bardziej materialnym.

Pomieszanie języków, czyli istna wieża Babel, rozmyślał. A co to właściwie jest „istna wieża”? Brzmi jak „iść na zwierza”…

Zachwiał się, czując, że ziemia pod nim płynnie się obraca. Utrzymał się na nogach tylko dzięki temu, że oś obrotu ziemi przechodziła dokładnie przez czubek jego głowy. Nie, pomyślał, „iść na zwierza” nie ma z tym nic wspólnego. Istna wieża to istnienie wieży. Właśnie istnienie, a nie budowanie. Czyli pomieszanie języka to właśnie istnienie wieży. Kiedy następuje pomieszanie języka, powstaje wieża Babel. Albo może wcale nie powstaje, tylko po prostu otwiera się wejście na zikkurat. No tak, oczywiście. Oto i ono.

W ogrodzeniu z drucianej siatki, wzdłuż którego Tatarski szedł już od dłuższego czasu, pojawiła się wielka brama, ozdobiona wypukłymi czerwonymi gwiazdami. Nad nimi paliła się silna żarówka, osłonięta kloszem — jaskrawe białe światło padało na niezliczone graffiti, pokrywające zieloną blachę bramy. Tatarski zatrzymał się.

Przez parę minut studiował tradycyjne już w tej części kraju próby zapisania nazw okolicznych wsi alfabetem łacińskim, czyjeś imiona pod niezgrabnymi koronami, symboliczne wizerunki penisa i waginy, angielskie czasowniki „jebać” i „obciągać” w trzeciej osobie liczby pojedynczej czasu teraźniejszego, ale z niezrozumiałymi apostrofami, oraz liczne marki handlowe biznesu muzycznego. Potem jego wzrok napotkał coś dziwnego.

Był to duży — o wiele większy od innych, biegnący przez całą bramę — napis sporządzony odblaskową pomarańczową farbą (jarzyła się jasno w świetle latarni):

THIS GAME HAS NO NAME.

Kiedy tylko Tatarski przeczytał napis, jego świadomość przestała przyswajać całą resztę prezentowanego na bramie materiału etnograficznego — pozostało w niej tylko tych pięć migocących słów. Zdawało mu się, że pojmuje ich sens bardzo głęboko, i chociaż nie potrafiłby zapewne wyłożyć go komuś innemu, nie ulegało wątpliwości, że ów sens wymaga przelezienia przez płot. Okazało się to nietrudne.

Za bramą była porzucona budowa — duży zapuszczony plac z rzadkimi śladami obecności człowieka. Na środku stała niedokończona budowla — ni to fundament jakiegoś kosmicznego radaru, ni to piętrowy garaż: prace przerwano na etapie, kiedy gotowe były tylko konstrukcje nośne i ściany. Obiekt przypominał schodkowy cylinder z kilku betonowych boksów, ustawionych jeden na drugim. Wokół nich biegł w górę spiralny podjazd na żelazobetonowych wspornikach, który kończył się przy górnym boksie, zwieńczonym małą sześcienną wieżyczką z czerwoną lampą, jak w latarni morskiej. Tatarski pomyślał, że jest to jeden z rozpoczętych w latach siedemdziesiątych obiektów wojskowych, które nie ocaliły imperium, ale za to stworzyły estetykę Gwiezdnych wojen. Przypomniał sobie poświstującego astmatycznie Darta Vadera i uświadomił sobie wstrząśnięty, jak piękna była to metafora przedsiębiorczego komunisty: z pewnością gdzieś w gwiazdolocie miał jeszcze sztuczną nerkę i dwie brygady lekarzy, i w filmie, jak sobie mętnie przypominał Tatarski, były do tego jakieś aluzje. Zresztą myślenie w takim stanie o Darcie Vaderze było niebezpieczne.

Niedokończoną budowlę oświetlały trzy czy cztery reflektory — plamy światła wyławiały z mroku fragmenty betonowej ściany, odcinki spiralnego podjazdu i górną wieżyczkę z migającą latarenką. Gdyby nie ta czerwona latarenka, niedokończoną budowlę można by było wziąć w półmroku za zwietrzałą ze starości i dać jej tysiąc lat albo całe dziesięć tysięcy. Tatarski pomyślał, że latarenka też mogłaby być zasilana jakąś niewyobrażalnie starożytną elektrycznością, doprowadzoną pod ziemią z Egiptu czy Babilonu.

Niedawne ślady człowieka były widoczne tylko przy bramie, gdzie stał Tatarski. Znajdowało się tu coś w rodzaju filii jednostki wojskowej — kilka baraków mieszkalnych, drążek, ścianka z wiadrem przeciwpożarowym i łomem oraz stelaż z plakatem, na którym jednakowi żołnierze o twarzach naznaczonych wyrazem dziwnego wyobcowania ćwiczyli musztrę. Tatarski wcale się nie zdziwił, zobaczywszy olbrzymi grzyb z blaszanym kapeluszem i telefonem, przymocowanym do słupa— trzonu — domyślił się, że to posterunek wartownika. Początkowo uznał, że wartownika nie ma na posterunku, ale potem spostrzegł, że stożkowaty kapelusz grzyba jest pomalowany na czerwono i przyozdobiony symetrycznymi białymi kropkami.

— To wszystko nie jest takie proste — wyszeptał.

W tym momencie gdzieś blisko odezwał się cichy i szyderczy głos:

— This game has no name. It will neuer be the same.

Tatarski obejrzał się. Wokół nie było nikogo. Zrozumiał, że to halucynacja słuchowa. Obleciał go strach, ale mimo wszystko miał wrażenie, że w tym, co się dzieje, tkwi jakaś cudowna obietnica.

— Naprzód — wyszeptał i, pochylony, szybko ruszył przez mrok ku wiodącej na zikkurat betonowej drodze. Chyba jednak, pomyślał, jest to coś w rodzaju piętrowego garażu.

— Z wiszącymi ogrodami — zawtórował cichutko głos w jego głowie.

Głos przemówił po rosyjsku, co utwierdziło Tatarskiego w przekonaniu, że to halucynacja, ale jednocześnie znów nasunęło mu myśl o pomieszaniu języków. Jakby w odpowiedzi, głos wypowiedział długie zdanie w nieznanym narzeczu z mnóstwem spółgłosek szczelinowych. Tatarski postanowił nie zwracać na to uwagi, zwłaszcza że wszedł już na spiralny podjazd.

Z daleka nie docenił prawdziwych rozmiarów budowli. Podjazd był na tyle szeroki, że mogły się na nim wyminąć dwie ciężarówki („Albo rydwany — radośnie dodał głos. — Ciągnione przez czwórkę koni! To dopiero były rydwany!”). Zrobiono go z betonowych płyt, ale szczeliny między nimi nie były zacementowane. Sterczały z nich jakieś wysokie rośliny — Tatarski nie znał ich nazwy, ale pamiętał z dzieciństwa, że ich mocne łodygi z powodzeniem zastępowały sznurowadła. W ścianie po prawej stronie co jakiś czas ukazywały się szerokie otwory, prowadzące do wnętrza zikkuratu, gdzie rozciągały się wielkie puste przestrzenie, zasypane budowlanym śmieciem. Podjazd co chwila skręcał za róg, co wyglądało, jakby urywał się w powietrzu, toteż Tatarski szedł ostrożnie, przytrzymując się ściany. Z jednej strony wieżę oświetlały reflektory z budowy, a z drugiej — księżyc wiszący w prześwicie wysokiej chmury. Było słychać, jak gdzieś wysoko postukują na wietrze niezamknięte drzwi; ten sam wiatr przyniósł z oddali szczekanie psa. Tatarski zwolnił kroku i posuwał się teraz noga za nogą.