Siergiej Łukianienko
Genom
Геном
Genom tom: 2
Przekład Ewa Skórska
Autor jest świadom, że wielu czytelników uzna jego powieść
za cyniczną i amoralną.
I mimo to, z nieśmiałym szacunkiem,
dedykuje ją ludziom umiejącym
Kochać, Przyjaźnić się i Pracować.
Operon pierwszy. Recesywny
Rozdział 1
Alex patrzył na niebo.
Niebo było dziwne. Niewłaściwe. Niespotykane.
Takie niebo zdarza się nad planetami jeszcze niezniszczonymi przez cywilizację. Takie niebo jest nad Ziemią, ojczyzną ludzkości, trzykrotnie zanieczyszczoną i potem oczyszczaną planetą.
Ale nad Rtęciowym Dnem, ośrodkiem przemysłowym sektora, na planecie, gdzie mieszczą się trzy stocznie i cała niezbędna infrastruktura, takiego nieba być nie powinno.
Alex patrzył na niebo.
Czysty lśniący błękit. Rozrzucone pasma obłoków. Różowa poświata zachodzącego słońca. Flaer koziołkujący wysoko – jak głupiutki bawiący się w śniegu szczeniak. Jeszcze nigdy – ani wyglądając przez okno sali szpitalnej, ani oglądając wiadomości planetarne – Alex nie widział nad Rtęciowym Dnem takiego nieba.
Całe miasto było dziś niezwykłe. Zachód słońca malował ściany domów na ciepły różowy kolor. Resztki brudnego śniegu przyczaiły się wokół podpór starej kolei jednoszynowej, ciągnącej się wzdłuż szosy. Samochody pojawiały się rzadko, jakby bały się zakłócić ciszę, i jechały szybko, jakby starały się wyskoczyć z tego nierealnego różowego świata.
A może właśnie w taki sposób powinien postrzegać świat człowiek, który opuścił mury szpitala po pięciomiesięcznym uwięzieniu?
– Nikt nie czeka?
Alex odwrócił się i spojrzał na ochroniarza, nudzącego się w szklanej budce. Ochroniarz wyglądał bardzo bojowo. Policzki jak krew z mlekiem, szerokie bary, na pasie stanner, na mundurze kamizelka kuloodporna. Jakby spodziewał się, że ktoś zechce wziąć szpital szturmem.
– Nie mam tu nikogo, kto mógłby czekać – odrzekł Alex.
– Z daleka?
– Aha. – Alex sięgnął po papierosy i zaciągnął się mocnym miejscowym tytoniem.
– Wezwać taksówkę? W tym ubraniu może być panu trochę chłodno…
Najwyraźniej ochroniarz chciał pomóc.
– Nie, dziękuję. Pojadę koleją.
– Chodzi raz na godzinę – uprzedził wartownik. – To przecież bezpłatny transport, dla naturali…
Sam wyglądał na naturala. Zresztą różnie to bywa, wygląd o niczym nie świadczy.
– Dlatego właśnie pojadę pociągiem, że bezpłatny. Ochroniarz popatrzył na Aleksa z ciekawością. Potem zerknął na budynki kompleksu szpitalnego za plecami.
– Nie, nie, ja jestem specem – wyjaśnił Alex. – Po prostu nie mam pieniędzy. Ubezpieczenie było służbowe, sam bym leczenia nie opłacił. Po wypadku można mnie było zgarnąć na szufelkę i przewieźć w koszyku. Może nawet tak zrobili, nie pamiętam.
Przesunął dłonią po talii, po tej niewidocznej linii, która pięć miesięcy temu rozdzieliła jego ciało i jego życie na dwie części. Alex poczuł nagle, że ma ochotę pogadać z kimś, kto nie widział historii jego choroby, kto mógł ocenić, wysłuchać, pocmokać z troską.
– No, no… – westchnął wartownik. – A teraz… wszystko w porządku? Zrekonstruowali to co najważniejsze?
Alex zadeptał niedopałek i skinął w odpowiedzi na porozumiewawczy uśmieszek.
– Tak. No, dobra… Dzięki.
– Za co? – zdumiał się ochroniarz.
Lecz Alex już szedł w stronę pociągu. Kroczył szybko, nie oglądając się. Rzeczywiście, poskładali go wspaniale, trudno byłoby sobie wymarzyć lepszą kurację… zwłaszcza w jego sytuacji. Ale od chwili, jak pół godziny temu, stawiając ostatni podpis w dokumentach ubezpieczenia, potwierdził, że nie zgłasza żadnych pretensji do personelu medycznego i uznaje swój stan za identyczny z poprzednim, ze szpitalem nie łączyło go nic. Absolutnie nic.
Z planetą, szczerze mówiąc, również. Ale opuścić Rtęciowe Dno będzie znacznie trudniej.
Przepuścił jadący autostradą samochód, luksusowy, czerwony sportowy kajman, doszedł do podpory kolei, wspiął się po spiralnych schodach. Winda, rzecz jasna, nie działała.
– 1 znów wolny strzelec, co, Bies? – powiedział w przestrzeń i zerknął na swoje ramię.
Alex rzeczywiście ubrany był nieodpowiednio do pogody. Nawet jak na tę niespodziewaną odwilż, która spadła na miasto w przededniu Dnia Niepodległości. Dżinsy i bury, kupione za jakieś grosze, zdobyte przez miejscowy fundusz miłosierdzia, prezentowały się nie najgorzej, ale skórzana kamizelka na podkoszulku wyglądała co najmniej dziwnie.
Za to Bies się nie nudził.
Mieszkał na jego lewym ramieniu. Mały, dziesięciocentymetrowy barwny tatuaż – diabełek z widłami w ręku, spoglądający chmurnie w dal. Długi ogon owinął sobie wokół pasa, żeby nie plątał się pod nogami. Krótka szara sierść przypominała włochaty kombinezon.
Przez chwilę Alex patrzył na mordkę Biesa. Mordka była ciekawska, spokojna i pewna siebie.
– Damy radę, staruszku – zapewnił Alex. Oparł się o poręcz stacji, przechylił, splunął na lśniącą stalową szynę.
Prócz niego i Biesa nie było tu nikogo. Albo bezpłatny miejski transport faktycznie nie cieszył się popularnością, albo tak się akurat złożyło. To był dzień błękitnego nieba, różowego zachodu słońca, koniec święta. Wczoraj bawił się cały szpital… Nawet Aleksowi, jeszcze formalnie pacjentowi, nalano spirytusu z dodatkiem glukozy i witamin.
Na wysokości dziesięciu metrów szalał wiatr. Alex pomyślał przez chwilę, żeby zejść niżej, ukryć się za podporą i tam poczekać na pociąg, ale tutaj było ciekawiej. Stąd rozciągał się widok na miasto – równe szeregi wieżowców, już otulone rozbłyskami reklam, linijki dróg… Wybitnie geometryczne miasto. Z drugiej strony, za gołymi, zapuszczonymi polami, widniały budynki kosmodromu. Zdaniem Aleksa kosmodrom umieszczono zbyt blisko miasta, ale zdaje się, że właśnie to uratowało mu życie. Lekarz wygadał się kiedyś, że blok reanimacyjny, do którego podłączony był Alex, wyczerpał się i wyłączył w chwili, gdy położono go na stole operacyjnym.
Kto by pomyślał, że kompleksowe ubezpieczenie kiedykolwiek mu się przyda? Ktoś w biurze Trzeciej Towarowo-Pasażerskiej będzie zgrzytał zębami, podpisując rachunki za leczenie – ale cóż, nie mają wyjścia.
– Damy radę – znowu obiecał Biesowi Alex i jeszcze raz splunął na szynę. Wtedy usłyszał lekkie drżenie: nadjeżdżał pociąg.
Nie jechał szybko – Alex ocenił prędkość na czterdzieści osiem i pół kilometra na godzinę – za to hojnie go pomalowano, jakby feeria barw miała wynagrodzić pasażerom żółwie tempo. Ściemniało się, część rysunków i napisów ledwo świeciła, inne połyskiwały, migocząc i zmieniając kolor.
– No, spróbuj się nie zatrzymać… – mruknął zdenerwowany Alex, ale pociąg stanął. Szerokie drzwi, ozdobione całkiem udaną karykaturą prezydenta Rtęciowego Dna, pana Son Li, otworzyły się z sykiem. Alex uśmiechnął się, pomyślał, że wolałby oglądać tę karykaturę zamiast oficjalnych portretów, umieszczonych w każdej sali szpitalnej, i wszedł do wagonu.
W środku pociąg wcale nie prezentował się lepiej. Twarde plastikowe fotele i nieczynny ekran na ścianie oddzielającej kierowcę od pasażerów.
Pasażerowie doskonale pasowali do wnętrza kolejki.
Kilku smarkaczy rozwalonych w fotelach na końcu wagonu. Typowi naturale, z rodzaju tych, co to nie gardzą najbrudniejszą robotą. Wszyscy wstawieni, wszyscy palili trawkę i wszyscy patrzyli na Aleksa z leniwym, sennym zainteresowaniem. Nieco dalej drzemała w fotelu piętnastoletnia dziewczyna, tak samo kiepsko ubrana, niechlujna, z ciemnymi kręgami pod oczami.