Выбрать главу

– I co pani o tym wszystkim sądzi, Jenny?

– Kapitanie, czy ktoś mógłby… może nie „otruć”, ale na przykład dać całej załodze jakieś silne środki psychotropowe?

– Mógł – skinął głową Alex. – Każdy. Na przykład ja. Wszyscy dziś do mnie przychodzili, a ja częstowałem całą załogę winem i koniakiem. Wystarczyłoby dodać coś do alkoholu…Tylko co?

Watson wzruszyła ramionami.

– Właśnie. Nie mam pojęcia, co mogłoby dać taki efekt.

Alex skinął głową i powiedział:

– Załóżmy czysto hipotetycznie, że istnieje środek blokujący zmiany w świadomości zmiany właściwe specom…

– Wszystkie?

– Tak, wszystkie.

– Wspominał pan o tym Holmesowi… Nie słyszałam o takim środku.

– Mimo to załóżmy, że on istnieje, a załoga znajduje się obecnie pod jego wpływem. Czego należałoby się spodziewać?

– Po zabójcy? – Watson zmrużyła oczy.

– Jest pani bystrzejsza od swojego literackiego prototypu.

– Jeśli Holmes ma rację, a jestem skłonna mu wierzyć… – Watson zamilkła na chwilę. – Speczabójca jest pozbawiony uczuć takich jak strach i współczucie. Nawet jeśli jego specjalizacja nie jest dziełem nielegalnych genetyków, jeśli to zwykły specagent, brak tych uczuć to obowiązkowa cecha jego osobowości. Morderca nie miał wątpliwości, zabił Czygu bez wahania. A teraz gra na czas, absolutnie przekonany o słuszności swojego zachowania. Jeśli znikną te zmiany jego osobowości, trudno przewidzieć, co może się zdarzyć.

– Przyznanie się do winy?

– Nie sądzę. Osobowość to nie tylko reakcje chemiczne. Jest jeszcze doświadczenie, nawyki, wspomnienia… Raczej agent wpadnie w panikę. Szczególnie, jeśli nie spodziewał się podobnej ingerencji.

– Ja też tak myślę.

– Kapitanie, wie pan więcej, niż mówi – westchnęła Watson.

– Niech mi pani wierzy, tak właśnie trzeba.

– A jeśli wrócę do Holmesa i zrelacjonuję mu naszą rozmowę?

– To szantaż? – Alex uśmiechnął się. Wstał z łóżka, podszedł do Jenny i pochylił się nad nią. Kobieta spięła się, nastawiając na najgorsze.

– Co pan…

Jej wargi były tak nieumiejętne, jakby się całowała po raz pierwszy w życiu. Co zrobić, natural…

– Niesłusznie lekceważy pani ten aspekt kontaktów międzyludzkich, pani doktor – powiedział łagodnie Alex. – Pani książkowy prototyp nie gardził przyjemnościami życia.

– Co pan robi?

– Niech pani porzuci tego wysuszonego detektywa. – Alex zajrzał jej w oczy. – Jest pani inteligentną kobietą, ale wystarczająco długo oddawała się pani tym intelektualnym grom. Łapanie bandytów to nie jest zajęcie dla pani. Proszę nie robić z siebie speca… którym na szczęście pani nie jest. Proszę nie zabijać w sobie ludzkich uczuć. Niech pani żyje i będzie naturalna, Jenny. Naturalna i prawdziwa. Niech pani kocha, nienawidzi, zazdrości, marzy, wychowuje dzieci, robi karierę! Niech pani maluje obrazy, robi zastrzyki, jeździ na nartach wodnych, sadzi kwiaty w ogrodzie. Niech pani nie przemienia się w to… w to, czym wszyscy jesteśmy.

Jenny Watson zerwała się i skoczyła do drzwi, szybkim ruchem poprawiając rozpiętą bluzkę.

– Co się z panem dzieje! – zawołała. – Przecież pan jest specpilotem!

– To prawda, ale… – Alex podszedł do niej powoli. – Gdzieś tam, w środku, jestem po prostu człowiekiem. Ze zwykłym ludzkim genomem. Głęboko we mnie tkwi ten mądry chłopiec, który potrafił odrabiać lekcje, siedząc obok zakochanej w nim dziewczyny… usiłującej przemienić speca w człowieka. Tkwi pilny kursant, poznający tajniki pilotażu. A także niedoświadczony młody kapitan, w którego załodze najbardziej normalnym człowiekiem jest histeryczny, zmanierowany gej, nienawidzący klonów. Oni wszyscy są we mnie. Ale jest ktoś jeszcze: masterpilot, na którego na odległej planecie czeka ukochana kobieta. Pewnie ta sama, którą kochał w dzieciństwie. I podczas sterowania masterpilot nie jest uwarunkowany rozkazem genetycznym, by chronić sprzęt, załogę i pasażerów. Będzie walczył do końca tylko dlatego, że to jego ukochany statek, jego przyjaciele i ludzie, którzy mu zaufali. I jeszcze dlatego, że gdzieś daleko, daleko czeka kochająca go kobieta i dzieci, którym nie wybrał żadnej specjalizacji.

– Nie ma takiego człowieka, Alex – powiedziała szybko Watson. – Nie rozumiem, co za szaloną grę pan prowadzi, po co pan to wszystko wymyśla i jak w ogóle może pan mówić takie rzeczy, ale…

Alex przyłożył palec do ust.

– Cii! Pani doktor, on tam jest. Jest w środku! Widzi pani tego diabełka na moim ramieniu? To pewnie on. Dziwny masterpilot Alex Romanow.

Watson zbladła.

– Pan zwariował – szepnęła. Jej ręka błądziła po drzwiach w poszukiwaniu zamka. – Pan jest wariatem! Zwykłym wariatem!

– Nie mogę być kimś zwyczajnym. – Alex skłonił się uprzejmie. – Zwykłymi ludźmi mogą być tylko naturale. A przecież ja jestem specem.

Watson wyskoczyła z jego kajuty jak z procy. Alex poczekał, aż drzwi się zamkną i dopiero wtedy wybuchnął śmiechem.

Śmiał się, gdy chował książkę do biurka, gdy wyłączał światło, gdy kładł się do łóżka. Śmiał się aż do chwili, gdy śmiech przeszedł w łzy.

Rozdział 4

Holmes grał na skrzypcach. Alex zatrzymał się przed wejściem do mesy i stał tak, zasłuchany. I nie tylko on.

Kim siedziała w fotelu z podwiniętymi nogami, podpierając dłonią podbródek. Na podłodze obok niej usiadł po turecku Morrison. Na kanapie rozwalił się Generałow. Widocznie przyjął tę niedbałą pozę, żeby wyrazić leniwą obojętność, gdy Holmes zaczął grać… a potem zapomniał ją zmienić. Po policzkach Paka płynęły łzy, rozmazując wymyślne spiralne wzory. Od czasu do czasu nawigator pociągał nosem i wycierał twarz dłonią.

Holmes grał.

Stara toshiba nie została wyposażona w kompensator akustyki – więc albo projektant mesy przewidział kameralne koncerty, albo mistrzostwo Holmesa pokonywało niedoskonałości instrumentu.

Skrzypce śpiewały. Skrzypce rozmawiały z nimi. W muzyce było wszystko – śmiertelny chłód bezkresnego kosmosu, żywy płomień samotnych gwiazd, planety sunące na granicy życia i śmierci. Wirtualne struny zapalały się pod smyczkiem niczym wirtualne gwiazdy – a w ich rozbłysku rodziły się i umierały cywilizacje, znajdował się i znów zatracał rozum, zadręczał się pytaniami bez odpowiedzi i znikał w pomroce dziejów.

Holmes miał odchyloną głowę i szeroko otwarte oczy. Nie przypominało to tego małego koncertu, który Sherlock urządził w kajucie Aleksa. Teraz wielki detektyw żył tylko tym jednym – instrumentem, smyczkiem, spływającą kaskadami melodią…

Cichutko weszła do mesy Czygu, ubrana w żałobne kolory – żółty i biały. Stanęła zdumiona, a może oczarowana muzyką. W ślad za nią niczym smętny cień pojawił się Ka-trzeci. Potem podszedł Lurie, następnie Janet. Jako ostatnia zjawiła się doktor Watson.

Gdy Holmes gwałtownym ruchem opuścił smyczek, słuchali go już wszyscy.

– Brawo – powiedziała cicho Janet. – Brawo, panie Holmes. Generałow płakał, nie wstydząc się swoich łez. Dzisiaj miał na sobie kilt, błękitną koszulę i mokasyny. Warkocz zaplótł w wymyślny obwarzanek. Wzór na policzkach, teraz rozmazany, ale narysowany szczególnie starannie, świadczył o tym, że nawigator jest gotowy na wszystko – nawet na śmierć czy walkę. Alex już miał mu udzielić upomnienia za nieformalność stroju… ale spostrzegł, że wszyscy dziś wzgardzili regulaminem. Morrison wstał i odchrząknął.

– Holmesie… Proszę mi wybaczyć wścibstwo, ale dlaczego marnuje się pan jako detektyw? Przecież sam Paganini nie wykonałby lepiej swojego XII Koncertu. Powiedziałbym nawet, że… że w ciągu czterystu lat od jego śmierci nie narodził się jeszcze taki wykonawca.