— Stwierdzimy to zawczasu. Siedzą je wszystkie radiolokatory we wszystkich obserwatoriach na kuli ziemskiej. Dostarczyliśmy im świetne dane do prowadzenia obserwacji.
— Ale się udało, prawda?
— Nie przechwalaj się. Wiesz przecież, że na pomysł wpadłeś przypadkiem.
— O, nie! Nie przypadkiem. Jaki to przypadek, jeżeli wszystkie naturalne orbity zostały odrzucone jedna po drugiej. To po prostu logika.
— Albo fantazja.
— Albo fantazja — zgodził się Muratow. — O tym czynniku nie wolno nigdy zapominać. W nauce nie można się obejść bez fantazji. Jeślibyś ją miał, nie musiałbyś krzyczeć „ratunku” i wzywać mnie na pomoc.
— Rozgdakała się kura! — powiedział Sinicyn. — Zniosła jajko i wyobraża sobie, że zbawiła Rzym.
— To były gęsi, ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Skąd ta zwłoka?
— Trzeba wyposażyć statek. Zdaje się, że Stone instaluje na nim wszystkie przyrządy istniejące w technice obserwacyjnej. Spróbuj znaleźć to, co jest niewidoczne i jeszcze w przestrzeni.
— Aha! Jednak w przestrzeni. A mówiłeś… zresztą… nie będę się czepiał słów. Ale problemik. Chciałbym dodać, że na ten temat mam swoje zdanie. Weźmy na przykład… Jeśli ciało sputnika jest zrobione z materiału niemagnetycznego, wewnątrz na pewno znajdują się metalowe części.
— Magnetyczne? Przewidziano i to. Będą i takie przyrządy.
— Wiem. Nie przeszkadzaj! — Muratow zaczął powoli chodzić po pokoju z kąta w kąt. — A jeśli te ciała nie wchłaniają promieni Słońca i nie nagrzewają się… Mają silniki? Mają! A więc wydzielają jakieś ciepło. Bardzo słabe, ale powinny wydzielać. A więc z bliskiej odległości będzie je widać na ekranie podczerwonym. Nawiasem mówiąc, twoja hipoteza o tym, że są one całkowicie białe, nie wytrzymuje krytyki. Czekaj, nie denerwuj się! Moja hipoteza, że są całkowicie czarne, stoi także pod znakiem zapytania. A mimo to nie protestuję. Idźmy dalej. Sputniki i wszystko, co się na nich znajduje, nie może być absolutnie przezroczyste. Można je zobaczyć po prostu gołym okiem jako ciemną plamę na tle gwiaździstego nieba. Oczywiście jedynie z bliskiej odległości. Teraz proszę, możesz się kłócić.
— Ani mi się śni! — Sinicyn śmiejącymi oczami patrzył na przyjaciela. — Wszystko w porządku. Widzę, że dowództwo ekspedycji powierzono Stone'owi tylko przez pomyłkę. Należało mianować ciebie. A teraz posłuchaj, obrażać się będziesz potem. A więc, Wiktor Muratow znalazł sposoby wykrycia sputników w przestrzeni. Przecież cię znam: zamilkłeś, a więc, nic więcej nie przychodzi ci do głowy. A Stone'owi przyszło! Zadrżałeś, kochasiu? Grawitonowy wyznacznik masy — raz! Gammareflektor — dwa! Ręce do góry! Leżysz na obie łopatki!
Przez kilka sekund Muratow zdumiony patrzył na przyjaciela. Następnie nachylił się do ucha Sinicyna i powiedział konspiracyjnym szeptem:
A więc znaleziony sputnik będziemy „obmacywać”. Rękami. A czy nie chcesz go zobaczyć? Oczami? Powierzchnię ma? Nawet jeżeli niewidoczna, ale jest. A gdyby ją pomalować? Rozpylacz!
Sinicyn natychmiast spoważniał.
— Tego, zdaje się, nie przewidzieli — powiedział. — Należy natychmiast zawiadomić Stone'a. Zuch z ciebie…
III
Tylko na początku, dopóki są jeszcze nowe i niezwykłe, osiągnięcia myśli technicznej zdumiewają ludzką wyobraźnię. Człowiek szybko przystosowuje swoją świadomość do nowych warunków i to, co całkiem niedawno wydawało mu się niezwykłym, staje się powszednim.
Kiedy na początku dwudziestego wieku pojawiły się samoloty, kiedy człowiek po raz pierwszy wzleciał w powietrze, wydawało się, że latać mogą tylko wybrani, że wymaga to szczególnej odwagi, szczególnych cech charakteru i niezwykłego zdrowia. Minęło jednak niewiele czasu, a korzystanie z transportu powietrznego stało się zwyczajne, przestało dziwić ludzi; zaczęto wsiadać do samolotu tak, jak przedtem do powozu lub pociągu, bez żadnych emocji.
Tak samo było z rakietami. Samoloty odrzutowe oswoiły ludzi z myślą, że można latać i bez skrzydeł. A kiedy rakiety weszły w skład transportu pasażerskiego, wkrótce przyzwyczajono się i do nich.
Od lotu rakietą w atmosferze do lotu poza nią jest tylko jeden krok. I ten krok ludzie zrobili już całkiem niezauważalnie. Okres opanowywania tras kosmicznych, pełen romantyki czynu, minął bardzo szybko. I pierwszy pasażerski rejs na trasie Ziemia — Księżyc przyjęto jako coś samo przez się zrozumiałego i zwykłego.
Świadomość ludzka w sposób prosty i naturalny zmieniła skalę ziemską na skalę kosmiczną.
Wiktor Muratow do tej pory nie miał okazji opuścić Ziemi. Tak się jakoś złożyło, że nawet w okresie nauki najpierw w szkole, a później w Instytucie nie brał udziału w żadnym zaplanowanym locie na Księżyc. Nie pamiętał, czy był wtedy chory, czy zdarzyło się coś innego.
Ale kiedy przyjaciel jego dzieciństwa i młodości włączył go w skład ekspedycji, która miała wyruszyć na poszukiwanie tajemniczych sputników Ziemi, Muratowowi nie przyszło nawet do głowy, że spotka go coś niezwykłego, coś, co wykracza poza ramy powszedniego życia. Propozycję lotu w przestrzeń pozaziemską przyjął tak, jak przyjąłby człowiek z pierwszej połowy dwudziestego wieku propozycję podróży lodołamaczem na Arktykę. Nie było to czymś zwyczajnym, ale nie kryło się w tym nic takiego, co mogłoby wywołać szczególne wzruszenie. Setki i tysiące takich jak on ludzi odbywało daleko dłuższe loty kosmiczne. Nie było w tym nic, co mogłoby przykuć wyobraźnię.
Warunki życia na gwiazdolotach poznawano już w szkolnej ławie. Od dawna treningi na wirujących fotelach i w komorach antygrawitacyjnych weszły do szkolnego programu wychowania fizycznego. Ludzie, którzy kończyli szkołę, byli przygotowani do każdego lotu kosmicznego.
Muratow myślał nie o locie, lecz o jego celu. I im dłużej się nad tym zastanawiał, tym mniej wierzył w powodzenie ekspedycji. Przychodziły mu na myśl dziesiątki przeszkód, z których każda mogła pokrzyżować ludzkie wysiłki. Ani przez chwilę nie wątpił, że sputniki są rzeczywiście zwiadowcami z innego świata, i że ci, którzy je wysłali w kierunku Ziemi, zrobili wszystko, by utrudnić do nich dostęp. Czy uda się pokonać te przeszkody?
Wątpliwości Muratowa podzielali wszyscy członkowie Rady Naukowej Instytutu Kosmonautyki.
I mieli rację.
Przytłaczająca większość ludzi odrzuciła zdecydowanie przypuszczenie, że gospodarze sputników mogą okazać się nie braćmi, ale wrogami. Byłoby to potworne, bezsensowne, niemożliwe! Rozum, który był w stanie wysłać zwiadowców do innego systemu planetarnego, który był w stanie stworzyć takich zwiadowców, nie mógł kierować się nienawiścią w stosunku do innego rozumu.
— Ależ dlaczego w takim razie utrudnili nam poznanie tych sputników? — pytali wątpiący.
— Tego nie wiemy — odpowiadano im. — Dowiemy się jednak później. Nie należy zapominać, że sputniki wystrzelono wtedy, gdy na naszej Ziemi istniały takie zjawiska jak waśnie między narodami i wojny. Wszystko przecież wskazuje na to, że gospodarze sputników od dawna dobrze znają Ziemię. Znając zaś ludzi tamtych czasów nie chcieli zaznajamiać nas z techniką, która mogła zostać wykorzystana po to, by siać zło. Na przykład z techniką atomową, której sto lat temu jeszcze nie znaliśmy.
Rozumowanie to nosiło wszelkie cechy prawdopodobieństwa.
Jednakże w wąskim kręgu ludzi związanych z kosmonautyką, w kręgu tych, którzy musieli — cokolwiek by się nie stało — nawiązać bezpośredni kontakt ze zwiadowcami, nie można było odrzucić, wprawdzie mało prawdopodobnej, jednakże możliwej hipotezy „o wrogości”. Trzeba było ją uwzględnić i uwzględniono ją.