Выбрать главу

— Nie — machinalnie odpowiedziała Muratowa w swoim ojczystym języku — Wiktor nie budował tej linii, a tylko opracował jej konstrukcję.

— Co powiedziałaś? — zapytała Gianeja.

„Jeżeli udaje, to bardzo wprawnie. Może nie zna rosyjskiego, ale jakiś inny język”.

Muratowa przełożyła to, co powiedziała, na język gościa.

— Nadchodzi! — powiedział ktoś.

Miał na myśli globekspres.

W dali, tam gdzie „szyny” drogi zlewały się w jedną prostą linię, pojawił się jaskrawo świecący punkt. Zbliżał się szybko. Niski, przeciągły łoskot zwiększał się z każdą sekundą.

„Kierowca” wuczebusu uprzejmie informował:

— Globekspres pędzi z szybkością 610 kilometrów na godzinę albo 169,17 metra na sekundę.

Zanim przebrzmiało to zdanie, ekspres zdążył przejechać około dwóch kilometrów i znajdował się już w pobliżu. Wyraźnie można było odróżnić długi, opływowy kształt pierwszego srebrzystometalowego wagonu. W promieniach słonecznych było dobrze widać ciągnący się za ekspresem ogon zwichrzonego powietrza.

Niektórzy z patrzących na wzgórzu zatkali uszy: do olbrzymiego łoskotu dołączył się jeszcze potęgujący się gwizd. Gianeja stała nieruchomo i nie spuszczała oczu ze zbliżającego się pociągu. Już wiele razy jeździła globekspresem, jednak nigdy jeszcze nie widziała go z zewnątrz, w czasie ruchu. Czy mówił jej coś widok pojazdu, czy coś jej przypominał? Kto to mógł wiedzieć?

W chwili gdy krótki skład srebrzystej błyskawicy przemknął obok wzgórza uderzając widzów falą rozbitego pędem powietrza, Muratowa przypadkiem spojrzała w twarz Gianei i zdążyła dostrzec błysk w ciemnych oczach swej towarzyszki.

Co on znaczył? Co go wywołało? Czy był to zachwyt nad potęgą ludzkiej techniki, czy… drwina z jej zacofania?

Kiedy globekspres zniknął za przeciwległą linią horyzontu i ucichł łoskot, Muratowa spytała:

— Jak ci się to podobało?

Gianeja jednak nie odpowiedziała nic.

II

Obie dziewczyny nie wiedziały, że człowiek, o którym niedawno rozmawiały — Wiktor Muratow — znajdował się w globekspresie, który dopiero co przemknął obok nich.

Wiktor siedział w głębokim miękkim fotelu przy ścianie wagonu i uważnie przeglądał kartki rękopisu.

Tak jak i wszyscy, dowiedział się z gazet, że Gianeja pojechała do Połtawy, a z nią oczywiście jego młodsza siostra. Nie przypuszczał jednak, że parę minut temu znajdował się tuż obok nich. I nawet jeżeliby popatrzył przez okno, to przy takiej szybkości nie mógłby zauważyć grupy ludzi stojących na małym pagórku.

Muratow był bardzo wysokim, mocno opalonym, atletycznie zbudowanym trzydziesto-pięcioletnim mężczyzną. Podobnie jak siostra miał czarne gęste włosy i wąskie oczy. Był więc trochę podobny do Gianei.

Sam jednak nie zauważał tego podobieństwa, które każdemu rzuciłoby się w oczy. Co prawda, raz zwrócono mu na to uwagę, ale Muratow szybko o tym zapomniał.

I nie przypomniał sobie tego nawet teraz, kiedy miał przed oczami fotografię Gianei, naklejoną na jedną z kart rękopisu.

Nawet nie spojrzał na zdjęcie. Nie musiał. Należał przecież do tych nielicznych, którzy pierwsi zobaczyli przybywającą z innego świata dziewczynę, i jej rysy na zawsze wyryły mu się w pamięci. Zarówno okoliczności jak i miejsce tego pierwszego spotkania były niezwykłe.

Szybko przeczytawszy ostatni fragment, a raczej rzuciwszy na niego tylko okiem, Muratow uporządkował strony, starannie wyprostował kartki, złożył rękopis na pół i schował go do kieszeni.

— Nie, to zupełnie nie to! — powiedział zruszywszy ramionami.

— Co: nie to? — zapytał siedzący obok niego w takim samym fotelu starszy, a właściwie stary człowiek o śnieżnobiałych włosach.

— Autor nie ma racji — Muratow dotknął kieszeni, w której leżał rękopis. — To kolejna teoria dotycząca pojawienia się Gianei. Proszono mnie, ażebym przeczytał i wydał swoją opinię.

— Jest ona, oczywiście negatywna?

— Tak.

— Przepraszam, kim pan jest?

Muratow się przedstawił.

— Słyszałem — powiedział staruszek — jakżeby nie, słyszałem, i to nieraz. Ale, nawiasem mówiąc, czy ten globekspres, którym teraz jedziemy, to pański wynalazek?

Muratow uśmiechnął się. Niecodziennie spotykało się człowieka, który nie wiedział, kto skonstruował glob ekspres.

— Nie — odpowiedział. — „Z wynalezieniem”, jak to pan określił, globekspresu nie mam nic wspólnego. Jedyna rzecz, którą mam na sumieniu, to tylko niewielkie zmiany modelu linii, ale nic ponadto.

— Tak, tak, — powiedział staruszek. — Ma pan rację, teraz sobie przypomniałem. Proszę wybaczyć. Skorośmy się już spotkali, to, jeżeli pan pozwoli, ośmielę się zadać pytanie.

„Kto to jest? — pomyślał Muratow. — Ma jakiś dziwny sposób mówienia”.

— Proszę — powiedział głośno.

— Oto jadę — zaczął staruszek. — Cała podróż trwa tylko dwie godziny. Za moich czasów pociąg pospieszny zużyłby na to całą dobę. Jadę i nie wiem, dzięki czemu globekspres mknie z tak szaloną szybkością?

— Dlaczego szaloną?

— No, nie wiem — zirytował się staruszek. — Panu wydaje się to może naturalne, ale dla mnie… dla mnie nie. A więc jeśli jest pan tak uprzejmy, to proszę mi to wytłumaczyć.

Muratow uważnie spojrzał na swego rozmówcę. Tak, ten człowiek jest stary, bardzo stary. Obecnie, kiedy dzięki nauce wielokrotnie przedłużono młodość organizmu ludzkiego, tak pomarszczoną twarz spotykało się bardzo rzadko. Także i fakt, że nie wie on o rzeczach, które znają nawet dzieci, wskazuje na bardzo, bardzo podeszły wiek.

— Proszę wybaczyć — powiedział, naśladując sposób mówienia swojego towarzysza — czy byłby pan łaskaw powiedzieć, ile pan ma lat?

Staruszek zupełnie nieoczekiwanie wesoło się roześmiał.

— Gotów jestem się założyć — powiedział — że zastanawia się pan, skąd się wziął taki nieuk? Proszę nie protestować, nie obraziłem się. To przecież oczywiste, że pan tak myśli. Tak, ze współczesnego punktu widzenia jestem nieukiem. A kiedyś uważano, że jestem bardzo wykształcony. Uczyłem innych. Trudno w to uwierzyć, prawda? — zaśmiał się znowu, jak się wydawało Muratowowi, z lekkim odcieniem goryczy.

Nagle Muratow doznał olśnienia. Czyżby to był on? Wygląda na to, że tak. W tych czasach używano nie tylko nazwiska, ale również „otczestwa”…

— Myli się pan, Mikołaju Adamowiczu — powiedział. — Nikt nie uważa, że jest pan nieukiem.

Staruszek nie zdziwił się.

— Zgadł pan — uśmiechnął się. — Tak, jestem Bołotnikow, Mikołaj Adamowicz, doktor nauk biologicznych z drugiej połowy zeszłego wieku. Mam dziewięćdziesiąt siedem lat. Jeśli dodać jeszcze okres czasu, który spędziłem we śnie, to razem będzie sto dwadzieścia dwa.

— We śnie… — machinalnie powtórzył Muratow.

— No, nie we śnie, a w anabiozie. Niewielka różnica. Anabioza jest również snem, tyle tylko, że głębszym.

Wiktor z ciekawością patrzył na swojego towarzysza.

— Teraz nie powinien się pan dziwić mojej ignorancji w wielu zagadnieniach — kontynuował stary profesor. — Cztery lata to niewiele czasu. Starczyło mi go zaledwie na zaznajomienie się z osiągnięciami w biologii, w mojej dyscyplinie. Wszystko pozostałe wypadło z pola widzenia.