Выбрать главу

Muratow czuł, że stoi na progu jakiegoś bardzo ważnego odkrycia.

„To znaczy — myślał — że język hiszpański Gianeja zna od bardzo dawna, być może od dzieciństwa. Zna go tak dobrze, że przyzwyczaiła się do niego, i może w nim nawet myśleć. To dziwne i niepojęte. Jednak tak właśnie było. Gianeja wyraźnie nie orientuje się w problemach technicznych, bardzo słabo zna cel ich przylotu do systemu słonecznego. Plan swych współplemieńców zna jedynie w ogólnych zarysach. Dlaczego? W lot kosmiczny nie zabiera się niepotrzebnego członka załogi. Po co im była potrzebna? Po co? Tylko jedno mogło uczynić ją użyteczną — znajomość języka Ziemi, języka hiszpańskiego. Gianeja miała być ich tłumaczem! A z tego wynika, że załoga statku, który zginął, zamierzała wylądować na Ziemi, a nie jedynie na Księżycu, gdzie, ich zdaniem, nie było jeszcze ludzi. To niezwykle ważne”.

Muratow omalże biegiem rzucił się na poszukiwanie Stone'a. Znalazł naczelnika ekspedycji w towarzystwie Sabo, Tokariewa i Wieriesowa.

— Posłuchajcie, koledzy! — ze zdenerwowania Muratow nawet nie zauważył, że przerywa Stone'owi w pół słowa. — Muszę wam zakomunikować coś niezwykle ważnego.

Powtórzył dokładnie całą swoją rozmowę z Gianeją i swoje wnioski.

— Z tego wynika — zakończył — że oni nie tylko zamierzali zrealizować swój plan, ale i jakiś czas mieli spędzić na Ziemi. Jak to ze sobą pogodzić?

To, co powiedział Muratow, wywarło na wszystkich wielkie wrażenie. Zdenerwowany Stone zerwał się z krzesła.

— Ma pan rację, po tysiąckroć rację — powiedział. — Jesteśmy głupcami, skoro nie zrozumieliśmy tego wcześniej. Sytuacja zmienia się całkowicie. Jeżeli Ziemi zagraża niebezpieczeństwo, to jak by ono nie było straszne, nie jest katastrofą. Urzeczywistnienie ich planu wymaga czasu, nie może dokonać się w jednej chwili. To był długoterminowy plan. A więc nie musimy się niczego obawiać. Sputniki będą zniszczone w najbliższym czasie. Świetnie się pan spisał, Wiktorze! Ktoś inny nie zwróciłby uwagi na to, że Gianeja myśli po hiszpańsku. To zupełnie oczywiste, że musi znać ten język jeszcze z czasów dzieciństwa. A więc już w dzieciństwie wyznaczono jej rolę tłumaczki. Przypomnijcie sobie jej słowa: „Opuściłam ojczyznę prawie wbrew swojej woli”.

— Jeśli miałoby to być prawdą — powiedział Tokariew — to po cóż Rijageja zniszczył statek i tym samym popełnił samobójstwo? Jeżeli był przyjacielem Ziemi, to raczej słuszniej z jego strony byłoby zjawić się u nas i uprzedzić nas o niebezpieczeństwie.

— Tak, jeżeli mógł to zrobić — odezwał się Sabo. — Ale przecież nic nie wiemy. Na tym polega całe nieszczęście.

Raport Siódmej Ekspedycji Księżycowej nie wywołał na Ziemi szczególnego niepokoju. Ci, którzy musieli podjąć decyzję, przedyskutowali otrzymaną wiadomość i doszli do wniosku, że samej Ziemi, to jest temu, co zbudowali na niej ludzie, nie może zagrażać żadne niebezpieczeństwo. Jakąż szkodę mogły wyrządzić ogromnej planecie dwa małe „jaja” o długości czterdziestu metrów, choćby nie wiem czym były napełnione? Nawet wybuch owych sputników, setki razy przewyższający mocą ich całkowitą anihilację, z tej odległości, jakiej sputniki trzymały się od powierzchni Ziemi, nie spowodowałby najmniejszego zniszczenia. Najbardziej prawdopodobnie brzmiała hipoteza, iż na sputnikach zainstalowano coś, co mogło szkodzić mieszkańcom Ziemi, najprawdopodobniej źródła jakiegoś potężnego promieniowania działającego na żywe organizmy.

Służba kosmiczna otrzymała rozkaz niezwłocznego wysłania w pogoń za sputnikami gwiazdolotu „Herman Titow”, po to, by je zniszczyć. Jedynie na pokładzie tego statku zainstalowano wyrzutnie antygazowe.

Obserwatoria radiowe i stacje promieni kosmicznych wzmogły obserwację wszystkich typów promieniowania, które biegły z Kosmosu w kierunku Ziemi.

I dosłownie w ciągu kilku minut po otrzymaniu radiogramu o wylocie z Księżyca obu sputników-zwiadowców „schwyciły je” przenikliwe promienie lokatorów, obiektywy wizualnych teleskopów, silne czułki grawiometrów rozmieszczonych na licznych sztucznych sputnikach Ziemi.

Po opuszczeniu księżycowej bazy oba „jaja”, pstrokate z jednej strony i jak dawniej niewidoczne z drugiej, mogły więc latać zaledwie kilka godzin.

Z tego względu można było twierdzić, że Siódma Ekspedycja Księżycowa, która „spłoszyła” sputniki, udała się. „Jaja” nawet nie zdążyły rozłączyć się w przestrzeni, gdy „Titow” doścignął je nad południkiem Wysp Hawajskich.

W tym momencie nad Oceanem Spokojnym panowała głęboka noc. Dlatego niewielu tylko ludzi zobaczyło oślepiające błyski wybuchów anihilacyjnych, które oznajmiły, że oba sputniki innego świata przestały istnieć.

Czy zdążyły one wypełnić, choćby w jakimś stopniu, swoją misję? Czy ich unicestwienie kładło kres planom tych, którzy je wysłali?

Odpowiedź na te pytania otrzymano po upływie dwóch godzin od chwili zniszczenia.

I na obydwa pytania była to odpowiedź twierdząca.

Sputniki zdążyły poczynić już, niewielkie co prawda, szkody. Trzeba było podjąć środki w celu oczyszczenia atmosfery i poddać zabiegom lekarskim tych, którzy zostali dotknięci ich promieniowaniem. Zamontowane na sputnikach urządzenia zaczęły funkcjonować najprawdopodobniej zaraz po odlocie z Księżyca.

Nie zdołały jednak wypełnić swej misji tak, jak to sobie wyobrażali ich gospodarze. Można więc było twierdzić, że wysłanie ich minęło się z celem.

Niebezpieczeństwo znikło.

Teraz! A co w przyszłości?

Czy należy spodziewać się nowego ataku?

Mógł nastąpić. Jednakże skoro wśród narodu Gianei pojawili się ludzie tacy, jak Rijageja, nie trzeba się było obawiać. Nieznana ludzkość osiągnęła więc taki stopień rozwoju, który wyklucza możliwość wrogich aktów w stosunku do innej ludzkości.

VII

— Zaczyna mnie to niepokoić — powiedziała Marina. Wstała i wierzchem dłoni chroniąc oczy, wpatrywała się w migoczącą miliardami iskier wodną dal.

Szmaragdowoszafirowe fale Morza Czarnego leniwie ocierały się o brzeg. Perłowa mgiełka zakrywała linię horyzontu. Tam gdzie wydawało się, iż kończy się morze i zaczyna niebo, jakby w powietrzu tkwił biały statek. Był daleko i wydawał się nieruchomy. Dzień był prawie bezwietrzny, czuło się tylko lekki podmuch, który nie przynosił ochłody, ale wzmagał jeszcze upał.

Czarnej głowy Gianei nie było nigdzie widać.

— Przecież ona świetnie pływa — leniwie powiedział Wiktor Muratow.

— Ale minęło już ponad godzinę.

— Co z tego?

— Jestem jednak niespokojna.

Raul Garcia uniósł się na łokciu.

— Jedźmy na poszukiwania — zaproponował.

— Czym?

— Weźmiemy jakąś portową łódź. Jeżeli wytłumaczymy o co chodzi, każdy odstąpi nam łódkę.

— Poczekajmy jeszcze trochę.

Niepokój siostry udzielił się i Wiktorowi. Wstał i podszedł do brzegu.

Tego dnia pływali bardzo dużo. Gianeja była z nimi przez cały czas. A kiedy wszyscy zmęczyli się, popłynęła sama. I oto minęła już godzina, a Gianeja ciągle jeszcze nie wracała.

Już minął miesiąc od powrotu Siódmej na Ziemię. Większość ludzi prawie zapomniała o trwodze i zdenerwowaniu tamtych dni. I tylko obecność na Ziemi Gianei mimo woli przypominała o niezwykłych zdarzeniach.

Uczestnicy Siódmej postanowili zrobić sobie miesięczny odpoczynek i cala załoga pojechała na wybrzeże kaukaskie.

Gianeja przyjechała później. Bezpośrednio po powrocie na Ziemię wróciła do Japonii, do Mariny.