Выбрать главу

Pasażerowie wuczemobilu w milczeniu przypatrywali się zdumiewającym kosmonautom. Nikt niczego nie rozumiał.

— Kto to jest? — zapytał wreszcie Muratow. — Przecież to nie pani rodacy, Gianejo?

Milczała, nie spuszczając oczu z przybyszów. Potem drgnęła i oczy jej zabłysły.

— Merigo! — powiedziała zdumiona i zmieszana.

Ten najprawdopodobniej usłyszał. Podniósł głowę i zobaczył Gianeję.

I natychmiast gwałtownie rzucił się do samochodu.

— Zabijcie ją! — krzyknął, ku zdumieniu wszystkich, niemal bezbłędnie po hiszpańsku. — Ją i wszystkich! To wrogowie, którzy przylecieli, by was dręczyć.

Wyglądał tak, jakby zamierzał sam na miejscu zadusić Gianeję. Gianeja nie drgnęła. Wszyscy, którzy siedzieli w maszynie, mimo woli spojrzeli na nią i zobaczyli, jak wargi Gianei wykrzywił uśmiech niewypowiedzianej pogardy. Jej przymrużone oczy tylko sekundę patrzyły na kosmonautę. Potem lekceważąco się odwróciła.

— Tak! — powiedział Stone. — To bardzo interesujące!

Garcia zdążył już przetłumaczyć mu słowa przybysza.

— Uspokój się, mój przyjacielu — łagodnie powiedział Muratow. — Dlaczego mielibyśmy zabijać naszego gościa? Ona jest sama i nie może nas dręczyć.

— Jak to sama? — nieznajomy mówił już spokojniej. — Ich jest czterdzieści troje. — Dodał jakieś słowa, prawdopodobnie w swoim języku, z głęboką, wyraźną nienawiścią.

— Było ich czterdzieści troje — odpowiedział Muratow, który się już domyślił, o czym mówi dziwny nieznajomy. — Jednak czterdziestu dwóch zginęło. Ona jedna została żywa.

— Czy jesteście pewni?

— Całkowicie pewni. Tak jest! Nie macie powodu, żeby się niepokoić.

— Czy pan wie, co oni chcieli z wami uczynić?

— Oczywiście, wiem. Ale nikt nam nie może wyrządzić zła. Proszę powiedzieć, skąd przylecieliście? Ilu was jest?

— Czterech. Przylecieliśmy z naszej ojczyzny.

— Gdzie ona się znajduje?

— Tam! — nieznajomy pokazał na niebo.

— Jak długo lecieliście? Według waszego rachunku lat.

— Nie rozumiem.

— Czy długo lecieliście?

— Bardzo długo. Myśleliśmy, że nigdy nie dotrzemy do celu.

— Kto z was jest starszym? Kto kierował statkiem?

— Starszym jest Wiego. A statkiem nikt nie kierował. Nie umiemy tego robić.

— Co?!

Muratow zwrócił się do Stone'a i pokrótce przekazał mu treść rozmowy.

— Niczego nie rozumiem — zakończył.

— Tak. To trudno pojąć. W żadnym wypadku nie przypominają kosmonautów. To nowa zagadka.

Srebrzysty śmiech Gianei przerwał jego słowa.

— Oni — Gianeja pogardliwie przez ramię wskazała na przybyszów — ukradli statek. I polecieli na nim, sami nie wiedząc dokąd. Zadziwiające, że nie zginęli.

— Zupełnie inaczej zrozumiałem jego słowa — odpowiedział Matthews. — Oczywiście, mieli cel. Jednak, w jaki sposób udało im się dotrzeć do Ziemi, skoro nie potrafią kierować statkiem?

— Dlatego, że pozostał poprzedni program lotu. Ten statek powinien był lecieć za nami.

— Teraz wszystko jest jasne — powiedział Stone po wysłuchaniu przekładu. — Gwiazdolotem kierował mózg elektronowy. A w pobliżu Ziemi czekał na rozkaz, który nie nastąpił. Zdumiewający i bezprecedensowy wypadek! Zdecydowanie się na taki lot było z ich strony aktem szaleńczej odwagi.

Muratow znowu zwrócił się do „kosmonauty”.

— Czy słyszał pan, co powiedziała dziewczyna? — zapytał.

— Słyszałem.

— Czy rzeczywiście zabraliście czyjś statek?

— Teraz on jest nasz.

Gianeja odwróciła się do przybysza. Nachyliła się nad nim i spytała o coś w swoim języku.

Okrągłe oczy zabłysły okrutną radością. Przybysz wymówił długie zdanie.

Gianeja zbladła jak płótno.

Przez kilka sekund patrzyła w twarz Meriga szeroko otwartymi oczyma. Potem z jękiem je zamknęła i zemdlona upadła pod nogi Matthewsa, który nie zdążył jej podtrzymać.

X

Wydawało się, że nie ma już więcej żadnych tajemnic. Wszystko stało się zrozumiałe.

Inżynierowie Ziemi bez trudu rozszyfrowali konstrukcję gwiazdolotu i działanie jego silników, oparte na zasadzie wzajemnego oddziaływania pól grawitacyjnych i antygrawitacyjnych. Technika Ziemi była już bliska rozwiązania podobnych zadań i dlatego to „odkrycie” nie było specjalnie rewelacyjne.

Wyposażenie gwiazdolotu wskazywało, że rozwój techniki w ojczyźnie Gianei znajdował się mniej więcej na tym samym poziomie, co i na Ziemi.

Droga, zakreślona w programie mózgu elektronowego, i zgodnie z tym programem, przebyta przez statek została rozszyfrowana nawet bez uciekania się do pomocy Gianei. Na mapach gwiazdowych zaznaczono bez trudu gwiazdę — słońce planety, z której przyleciało czterech.

Wedle czasu gwiazdowego przebywali w drodze prawie siedem lat. Lecieli z wielką szybkością, toteż w ojczyźnie „żeglarzy Kosmosu” minęło kilkakroć więcej czasu.

Odprawienie czterech z powrotem nie przedstawiało żadnej trudności. Do programu można było z łatwością wprowadzić rozkaz lądowania.

Jednak ziemscy uczeni zdecydowali, że postąpią inaczej. Nie chcieli zmarnować szczęśliwego przypadku.

Czterem podano do wiadomości, że mogą powrócić. I dodano, że nie polecą sami, lecz towarzyszyć im będą ludzie Ziemi. Droga wyda się o wiele krótsza, ponieważ nie będą się musieli męczyć całych siedem lat.

Prawa względności były niedostępne dla umysłów Meriga i jego towarzyszy. Nie uwierzyli więc, że po powrocie nie zastaną już tych, których pozostawili. Jednak na powrót do ojczyzny zgodzili się z radością.

— Byliśmy przekonani, że zostaniemy tu na zawsze — powiedział Merigo, jedyny z czterech, z którym można było swobodnie porozmawiać.

Pozostali trzej potrafili powiedzieć tylko z trudem parę zdań po hiszpańsku. Oczywiście, mogli z nimi rozmawiać ci, którzy władali językiem Gianei.

— Mówicie, że nie zobaczymy już swoich bliskich — dodał Merigo. — Oswoiliśmy się już z tą myślą i pożegnaliśmy się z nimi na zawsze, kiedy opuszczaliśmy ojczyznę.

Heroizm ofiary czterech budził podziw ludzi Ziemi. Podkreślał go jeszcze fakt, że oni sami nie byli świadomi tego, czego dokonali. I chociaż ich czyn był zupełnie niepotrzebny, ludzie byli gotowi zrobić wszystko, żeby odwdzięczyć się czterem za ich szlachetny zamiar.

Obecność Gianei na Ziemi przekonała Merigo i jego przyjaciół, że przylecieli właśnie tam, dokąd zamierzali. Jednak tylko z trudem mogli we wszystko uwierzyć, tak dalece to, co zobaczyli na planecie, było niepodobne do ich wyobrażeń. Wtedy, na statku, szybko zrozumieli, że pierwsze wrażenie było fałszywe, że ludzie znajdujący się wokół statku są tylko podobni do nienawistnych. I zrozumiawszy to, opuścili statek.

Wszystko, co zobaczyli, samo powitanie, jakie im zgotowano, zainteresowanie nimi — to wszystko przekonało ich, że znajdują się wśród przyjaciół nie mniej potężnych, a może jeszcze potężniejszych niż nienawistni.