Выбрать главу

— Czemuż ją więc nieszczęsną tak dręczysz? — Muratow uważnym spojrzeniem ogarnął gabinet.

Podłoga była zarzucona stosami polietylenowych płytek — programów. Leżały wszędzie: przy maszynie, na dywanie zakrywającym środek pokoju, nawet przy drzwiach. Widocznie gospodarz gabinetu rzucał je, gdzie popadło. Ubranie Sinicyna także było porozrzucane na krzesłach i tapczanie. Okna były szczelnie zasłonięte ciężkimi portierami. Paliły się żyrandole i parę stojących lamp.

Wymowny obraz. Na pewno Siergiej nawet nie wie, że jest już dzień, a nie noc.

— Nic nie wychodzi? — zapytał drwiąco Muratow.

— Przeklęta zagadka! Można rwać włosy z głowy z rozpaczy.

— Zdaje się, że próbowałeś to robić. Słuchaj, kochany, w ogóle cię nie poznaję. Sądzisz, że czegoś dokonasz w takim stanie? Nie pytam, czy spałeś w nocy, bo widać, że nie. Jadłeś coś przynajmniej?

— Zdaje się.

— Właśnie, zdaje się. A mnie się nie zdaje. Która jest godzina?

— Godzina?

— Właśnie! — Muratow wzruszył ramionami. — Masz do wyboru: albo natychmiast weźmiesz kąpiel, zjesz śniadanie i położysz się spać. Natychmiast! Albo zaraz wyjeżdżam. Zrozumiałeś?

— Spać? — warknął Sinicyn. — Znalazłeś odpowiednią porę. Siadaj i słuchaj.

— Niczego nie będę słuchać. Nie mam ochoty gadać z takim straszydłem. Do czego ty jesteś podobny? Szkoda, że nie ma tutaj lustra.

Muratow podszedł do okna i podniósł portierę, promienie słońca wtargnęły do gabinetu — i otworzył na oścież okno.

— O właśnie! — Spotkawszy zdziwione spojrzenie przyjaciela, Muratow się uśmiechnął. — Teraz jest druga godzina po południu! Po południu, a nie w nocy, jak ci się zapewne wydaje.

— Druga godzina?

— Właśnie, wedle czasu miejscowego.

Sinicyn od razu spuścił z tonu.

— Dobrze — odpowiedział — przyjmuję twoje ultimatum. Okazuje się — dodał, uśmiechając się — że „dręczyłem” maszynę nie trzydzieści, a ponad pięćdziesiąt godzin. Dlatego się przegrzała.

— Jeszcze lepiej. Dwie doby bez spania i jedzenia! I taki człowiek chce rozwiązać złożony matematyczny problem! W tej sytuacji nie tylko twoja maszynka, ale nawet mózg elektronowy Instytutu nic ci nie pomoże.

— Nie może pomóc. Nic nie pomoże, jeśli ja sam czy też ty nie sformułujemy prawidłowych przesłanek. Sto dwadzieścia siedem wariantów! — zawołał Sinicyn. — Sto dwadzieścia siedem! I wszystko na nic.

— Ubieraj się! — Muratow podniósł drugą portierę, wyłączył maszynę i zgasił światło. — Przecież nie pójdziesz tak do domu. To nie plaża.

Sinicyn zaczął się powoli ubierać.

Coś jakby żal czy niezadowolenie zatliło się w duszy Muratowa. Siergiej pójdzie i prześpi z dziesięć godzin, nie mniej. A co on będzie przez ten czas robił?

— A jeżelibyś tak krótko… — niepewnie powiedział — najogólniej? O co chodzi?

Sinicyn spojrzał zdumiony na przyjaciela i obaj roześmieli się.

Nad kontynentem Ameryki Południowej wygwieżdżonym kobiercem rozłożyła się noc. Księżyc nie świeci. Do okna gabinetu zagląda Krzyż Południa. W aksamitnoczarnej otchłani migoczą niezwykłe gwiazdozbiory. Gdzieś między nimi, blisko, bardzo blisko Ziemi płynie, być może właśnie teraz, tajemnicza zagadka.

Muratow powoli chodzi po gabinecie, nie wiadomo, który już raz przecina go wzdłuż i w poprzek. Okna są otwarte na oścież. Pali się tylko jedna lampa stołowa, która oświetla część pokoju i pulpit maszyny liczącej.

W gabinecie panuje wzorowy porządek. Perforowane karty rozrzucone przez Sinicyna po całym pokoju są ułożone w trzech równych stosach na brzegu stołu. Po drugiej stronie wznosi się znaczny stos nowych, zużytych już przez Muratowa. Wszystko na próżno! Zagadka jest dalej nie rozwiązana.

Sto dwadzieścia siedem wariantów Sinicyna i siedemnaście Muratowa. I ciągle w tym samym miejscu!

W ciągu dnia rozmawiali ze sobą przez dwie godziny. Siergiej odzyskał spokój i właściwą sobie precyzję. Zreferował Muratowowi problem szczegółowo i gruntownie. Teraz Wiktor wie tyle samo, co i Siergiej.

Naturalnie można by się zwrócić o pomoc do Instytutu Kosmonautyki. Siergiej jednak nie chce tego zrobić i Wiktor zgadza się z nim. Sam rozpoczął i sam doprowadzi sprawę do końca. Instytut tak czy owak trzeba będzie zawiadomić, ale to przecież zupełnie co innego, kiedy zwraca się do nich z rozwiązanym problemem, a co innego, kiedy przychodzi się z pustymi rękoma. Człowiek nie lubi przyznawać się do tego, że jest bezradny. Siergiej ma rację! Nie chodzi tutaj o niego, Wiktora. Nigdy przed sobą niczego nie ukrywali. Jeżeli zagadkę rozwiąże Wiktor, to będzie tak samo, jakby rozwiązał ją Siergiej.

Tak, ale jak znaleźć to rozwiązanie?

Mimo pozornego spokoju, Muratow jest niezwykle zdenerwowany. Minęło już dziesięć godzin, a Siergiej wciąż śpi kamiennym snem. Tymczasem on drepcze w miejscu i ani na krok nie przybliżył się do rozwiązania. To mu się jeszcze nie zdarzyło. Co prawda na taki problem natknął się po raz pierwszy.

A wydawało się, że to jest takie proste. W ciągu jednego tygodnia radiolokator ośmiokrotnie złapał w przestrzeni nieznany obiekt. Osiem punktów na orbicie! A przecież wystarczą trzy, żeby szybko i dokładnie obliczyć właściwą orbitę.

Jednak obliczenia ciągle prowadzą w ślepą uliczkę, są absolutnie sprzeczne z prawami mechaniki nieba.

Może to nie jest jeden obiekt? Może są dwa, trzy czy więcej? Siergiej jednak uważa, a Muratow zgadza się z nim, że to nieprawdopodobne. Kilka obiektów w pobliżu Ziemi i żaden z nich nie znalazł się dotąd w polu widzenia teleskopu? Nieprawdopodobne! Na pewno obiekt jest tylko jeden.

Siergiej wyliczył wszystkie możliwe orbity dla jednego lub dwóch obiektów we wszystkich możliwych kombinacjach ośmiu punktów. Żadnej nie można było przyjąć. Muratow zaczął prowadzić wyliczenia dla trzech obiektów, ale wkrótce zaniechał tej pracy.

Do rozwiązania należało zabrać się w inny sposób. Wiedział, że zadanie jest proste. Inaczej być nie mogło. To tylko wydaje się trudne. Wystarczy wpaść na właściwy pomysł, a wyliczenia będą fraszką. Gdzież jednak ten dobry pomysł?

Muratow siadł na tapczanie, oparł się na miękkiej poduszce, położył ręce pod głową. W takiej pozycji najlepiej się myśli.

Od okna powiał przyjemny chłód. Upał przeniósł się wraz ze słońcem na drugą półkulę.

Zegarek wskazuje godzinę dziewiątą. To jednak dziewiąta wedle czasu moskiewskiego. Wedle czasu miejscowego jest druga godzina w nocy.

Muratow uśmiecha się. Wygnał Siergieja spać, a sam… zajął jego miejsce i nie śpi już dwadzieścia pięć godzin.

Ale za nic w świecie nie położy się, dopóki Siergiej się nie wyśpi. Pracując na zmianę, będą ślęczeć dopóty, dopóki rozwiążą problem, bądź znajdą prawdopodobną hipotezę, a wtedy będzie można bez wstydu zwrócić się do Instytutu Kosmonautyki.

A więc, co wiadomo?

Muratow przypomina sobie opowiadanie przyjaciela…

Pierwsza wzmianka pochodzi z dwudziestego wieku. W 1027 roku K. Stermer zaobserwował niezrozumiałe odbicie fali radiowej od jakiegoś ciała znajdującego się w pobliżu Ziemi. Jakiego? Tego nie wyjaśniono. Wtedy Jednak zlekceważono znaczenie obserwacji Stermera. Pięćdziesiąt lat później historia się powtórzyła. I znowu nikt się nie zainteresował dziwnym zjawiskiem — promień radiowy odbijał się jakby od pustego miejsca. Oba fakty tłumaczono pomyłką obserwatorów. U schyłku dwudziestego wieku o mało co nie skończył się tragedią wypadek, który zdarzył się pasażerskiemu gwiazdolotowi „Ziemia — Mars”. W odległości dwustu tysięcy kilometrów od Ziemi gwiazdolot spotkał się z nieznanym ciałem niebieskim, którego zbliżenie się do statku nie zostało w porę zanotowane przez bardzo precyzyjne i czułe przyrządy znajdujące się w kabinie nawigacyjnej. Coś otarło się o burtę i pozostawiło głębokie wklęśnięcie. Dobrze, że wszystko skończyło się szczęśliwie, gwiazdolot nie rozwinął jeszcze pełnej szybkości. Również i w tym wypadku znaleziono „naturalne” wyjaśnienie — meteoryt, defekt lokatora. Czwarty wypadek zdarzył się całkiem niedawno. Statek transportowy wystartował w kierunku Wenus. Miał na pokładzie materiały budowlane i aparaturę naukową dla budowanej na tej planecie stacji Służby Słońca. Załoga statku składała się z dowódcy, nawigatora i radiotelegrafisty. Zaraz po starcie odebrano komunikat, że lokatory wykryły jakieś ciało o średnicy czterdziestu metrów, którego trasa przecina się z kursem statku. I tym razem statek nie rozwinął jeszcze pełnej szybkości. Można więc było w porę zahamować i uniknąć zderzenia. Nawigator zdążył skierować znajdujący się na pokładzie nieduży teleskop ściśle według promienia lokatora, niczego jednak nie zauważył. Radiotelegrafista statku zakomunikował, że w miarę tego, jak nieznane ciało przybliżało się do gwiazdolotu, słabł sygnał na ekranie lokatora, a w momencie największego zbliżenia zniknął całkowicie. To było zupełnie niezrozumiałe. Teraz już nie można było „wymigać się”, zwalając winę na meteoryt albo defekt lokatora — fakt został bowiem potwierdzony przez zapis automatów. W Instytucie Kosmonautyki zaczęto się niepokoić. Należało za wszelką cenę znaleźć nieznane ciało, które zagrażało bezpieczeństwu międzyplanetarnych dróg. Obserwatoria rozpoczęły więc poszukiwania. Uczestniczył w nich od początku Sinicyn. Dysponował najnowszym urządzeniem radiolokacyjnym o wielkiej mocy, którym posługiwano się w obserwatorium przy pracach związanych z „profilem Księżyca”. Okrągłą dobę, dniem i nocą, niewidzialny promień przeszukiwał przestrzeń w promieniu czterystu tysięcy kilometrów od Ziemi. I oto tydzień temu, po przyjściu rano do pracy, Sinicyn zobaczył na taśmie autografu upragniony sygnał. O godzinie trzeciej pięćdziesiąt dziewięć i pół minuty, na wysokości dwustu osiemnastu tysięcy kilometrów przeleciało jakieś ciało o średnicy czterdziestu metrów, posuwając się ze wschodu na zachód, to jest w kierunku obrotu Ziemi. Dwie doby później, ale już w ciągu dnia, w tej samej części nieba, ale na innej wysokości, lokator znowu „zobaczył” coś, co miało takie same rozmiary, ale leciało z inną szybkością. Powtórzyło się to osiem razy. We wszystkich obserwacjach powtarzały się wymiary obserwowanego ciała, różne natomiast były jego wysokość i szybkość. Próba zobaczenia obiektu przez wizjoteleskop nie powiodła się — nie udało się go wykryć. Nie zdziwiło to nikogo; teleskop naprowadzono jedynie w przybliżeniu, a ciało było przecież bardzo małe. Nie znano jeszcze jego orbity. W Instytucie Kosmonautyki już wiedzieli o pierwszym sukcesie i czekali na dokładny raport Sinicyna.