— Niech będzie tak, jak chcesz — odpowiedział Muratow.
— Wreszcie! Wszyscy cię bardzo polubiliśmy, Wiktorze. Jesteś do nas zadziwiająco podobny. Bardzo lubię twoje towarzystwo. Traktuj mnie jak przyjaciela.
Ale zgodzić się to jeszcze nie znaczy, żeby od razu wcielać w życie. Muratow męczył się nad jakimś naturalnymi w tej sytuacji pytaniem, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
Wijajja przemówił sam.
— Dziwne — rzekł. — Ludzie z dwóch planet śpieszyli na pomoc Lia, chciałem powiedzieć Ziemi. I nie wiedzieli, że nie potrzebujecie żadnej pomocy. Dziwna i oczywiście niepowtarzalna jest cała historia.
Muratow był zadowolony z tematu rozmowy. Mógł bowiem o wiele rzeczy zapytać Wijajję.
— Jesteśmy bardzo zdziwieni — powiedział — dlaczego wspólnicy Lijagei nie uruchomili natychmiast promieniowania. Po co zostawili w pobliżu Ziemi sputniki, zbudowali bazę księżycową, skoro swój plan chcieli urzeczywistnić dopiero w czasie drugiego przylotu?
— Już mnie o to pytano — odpowiedział Wijajja. — Złożyło się na to kilka przyczyn — technicznych i psychologicznych. Szukali planety, która nadawałaby się do kolonizacji. Nie wiedzieli jednak, czy uda się im znaleźć odpowiednią. Ponadto, udając się na poszukiwania, nie uzgodnili swoich poczynań z tymi, którzy pozostali. I to przede wszystkim przyczyniło się do ich zagłady.
U nas, choć może ci się to wydać niezrozumiałe, rządzono kolektywnie. Przyzwyczajono się do uzgadniania między sobą swych poczynań. To było jedną z wielu przyczyn, opóźniających nasze wyzwolenie. Kiedy postanowiono zgładzić ludzkość Ziemi przy pomocy promieniowania, jak to trafnie nazwaliście, musiano wrócić i uzyskać zgodę pozostałych. Taka jest pierwsza przyczyna. Druga ma charakter czysto techniczny. Uciekając z naszej planety zabrali ze sobą wszystkie istniejące wtedy u nas statki kosmiczne. Na jednym z nich znajdowały się te dwa sputniki, które znaleźliście i zniszczyliście. Innych nie mieli i nie mogli ich zrobić na planecie pośredniej, gdyż nie było tam żadnych fabryk. Te sputniki były budowane w innym celu. I, naturalnie, nie było na nich żadnych źródeł promieniowania. Nie było ich także na statku. Wtedy, na Księżycu, na którym wylądowali wcześniej, zmontowali te emitery. Nie mieli jednakże materii, która stanowi podstawę promieniowania. Trzeba było po nią wrócić. Rozwiązali ten problem budując bazę zaopatrzeniową na Księżycu. Mylicie się sądząc, że w bazie tej sputniki tankowały paliwo. Nie potrzebowały żadnego paliwa. W bazie syntetyzowała się materia potrzebna dla emiterów. Gdy była gotowa, ładowano ją na sputniki. Jednak ta synteza wymagała długiego okresu czasu.
— Jak długiego?
— Nie potrafię dokładnie określić. Jednak nie mniej, niż waszych sto lat. Ogólnie rzecz biorąc, wszystko się im udało. Po obmyśleniu planu mieli czas na powrót i na uzgodnienie go z pozostałymi.
— To znaczy, byli u nas sto lat temu?
— Mniej więcej.
— Dlaczego nikt ich nie zauważył? — zapytał Muratow.
— Sam statek jest niewidoczny dla waszych oczu — odpowiedział Wijajja. — A ludzie? Niewiele trzeba, by ukryć różnicę.
„Tak, ma rację — myślał Muratow. — Ziemski strój, intensywna opalenizna, okulary i nikt niczego nie będzie podejrzewał”.
— A język? — powiedział. Po wylądowaniu na Ziemię nie mogli z nikim rozmawiać.
Twarz Wijajji spochmurniała.
— To jedna z ciemnych plam — powiedział. — Ale ty, Wiktorze, znasz już moralne oblicze tych ludzi, nic nie powinno cię więc dziwić. Wzięli do niewoli człowieka Ziemi. Od niego nauczyli się języka i dowiedzieli się wszystkiego, czego chcieli się dowiedzieć. Kim był ten pierwszy, który zobaczył przybyszów z innego świata? Wątpię, czy uda wam się teraz ustalić, jak się nazywał. Ta znajomość drogo kosztowała tego człowieka. Nie mogli pozwolić, by pozostał na wolności i mógł o nich opowiedzieć.
Muratow o nic nie pytał. Wszystko było oczywiste.
— Jak pogodzić — zapytał zmieniając temat — wysoką technikę waszej planety z istnieniem władców?
— Widzę — odpowiedział Wijajja — że interesuje to wszystkich. Odpowiadałem na to pytanie wiele razy. Musisz sobie uświadomić, że długość ludzkiego życia na obu naszych planetach jest różna. Żyjemy parę razy dłużej niż wy. Przyśpiesza to postęp techniczny, ale równocześnie hamuje postęp społeczny. Jeden jest więc opóźniony w stosunku do drugiego.
— Rozumiem — powiedział Muratow.
Dawno już zapadły ciemności. Na bezchmurnym niebie jak brylantowa sieć płonęły gwiazdozbiory.
Wijajja wstał i podszedł do balustrady.
— Popatrz, Wiktorze — powiedział — oto słońce naszej planety.
Muratow zobaczył zgubioną wśród innych, przyćmioną, pomarańczowoczerwoną gwiazdeczkę. Odnalazł ją z trudem nawet przy pomocy Wijaji.
Słońce innego świata!
— Wiem — powiedział Wijajja — że będziecie u nas. Być może już niedługo. Nasze planety ręka w rękę pójdą po nieskończonej drodze życia.
Muratow pomyślał o Gianei.
Ta słabo migocząca na ziemskim niebie gwiazdeczka była i jej słońcem, choć nigdy go jeszcze nie widziała.
— Ciekawe, jak Gianeja będzie się czuła w waszym świecie — powiedział z zadumą.
— Nie mamy żadnych wątpliwości — powiedział Wijajja. — Długi pobyt na Ziemi przygotował Gianeję do naszego życia. Jeśli Lijageja nigdy nie potrafi stać się pełnoprawnym członkiem naszego społeczeństwa, Gianei przyjdzie to z łatwością. Została do tego przygotowana — powtórzył. — A ponadto jest jeszcze bardzo młoda.
— A jeśli nie?
— Czy masz na myśli moralną starość?
— Przeżyła śmierć — wymijająco odpowiedział Muratow.
Wijajja popatrzył na niego uważnie.
— Rozumiem — powiedział — czemu ty i w ogóle wy wszyscy niepokoicie się o Gianeję. Boicie się konsekwencji swojej decyzji. Ale uwierz mi, Wiktorze, że przyjdzie czas, i to niedługo, gdy Gianeja będzie wam wdzięczna za to, że nie pozwoliliście jej na popełnienie wielkiego błędu.
— Kiedy zamierzacie ją obudzić?
— Dopiero wtedy, kiedy znajdziemy się w ojczyźnie. Tak będzie lepiej — kontynuował Wijajja. — Na Ziemi byłoby jej trudniej powrócić do świadomego życia.
— Masz rację!
— U nas Gianeja szybko przyzwyczai się. I szybko, bardzo szybko stanie się taka, jak wszystkie nasze kobiety. I znajdzie swoje szczęście. Dobrze ją do tego przygotowaliście.
Muratow zamyślił się. Wierzył w mądrość i życiowe doświadczenie swojego rozmówcy i cieszył się, że nauka Ziemi potrafiła zatrzasnąć przed Gianeją drzwi śmierci. Będzie żyła.
Przykład Gianei, mimo całej swej złożoności, dowodził bezspornie, że nie istnieją wrodzone wady, takie jak nienawiść i zło. Wszystko zależy od tego, gdzie i kiedy żyje człowiek, zależy od środowiska, które formuje jego poglądy i charakter.
— Dotąd jeszcze nie wiem, jak nazywa się wasza planeta — powiedział Muratow, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo.
— Ta, którą tak dobrze znasz — odpowiedział Wijajja — otrzymała imię swej ojczyzny. Naszą planetę nazywamy Gijaneja.