Ta nić — to wyniki pelengacji. Tym razem rozum Ziemi zatriumfował nad rozumem nieznanego świata.
Opracowanie zapisów dokonanych przez urządzenia pelengacyjne zainstalowane na trzech statkach dokładnie wskazało miejsce, skąd został wysłany, bądź, co również było możliwe, dokąd skierowano sygnał radiowy ze sputnika.
To miejsce — to Księżyc, rejon krateru Tycho.
Właśnie tam znajdował się zagadkowy „dowódca” zwiadowców! Właśnie stamtąd sputniki otrzymywały rozkazy i tam też przekazywały uzyskane informacje.
Co tam było? Mózg elektronowy — jak myśleli wszyscy, czy żywi przedstawiciele innej ludzkości — jak myślał jedynie Muratow.
Trzeba to było wyjaśnić.
Opinia publiczna została niesłychanie poruszona. Instytut Kosmonautyki był dosłownie zasypywany listami i radiogramami. Wszyscy domagali się jednego — niezwłocznie wysłać specjalną ekspedycję i odnaleźć księżycową bazę.
Ale i bez tych listów sztab Służby Kosmosu nie zamierzał pozostawać bezczynnym. Należało kuć żelazo, póki gorące. Jeżeli oba sputniki odeszły dlatego, że zostały odkryte, to i baza z tej samej przyczyny mogła zawiesić swoją działalność. W jaki sposób? Przypuszczenia nie miały sensu: nikt nie wiedział, jaki poziom osiągnęła technika na nieznanej planecie.
Przygotowania szły pełną parą.
I całkiem nieoczekiwanie świat obiegła jeszcze jedna sensacyjna wiadomość. Znowu stały się głośne nazwiska dwóch skromnych naukowców, którzy już raz zwrócili na siebie powszechną uwagę.
Sinicyn i Muratow tak jak poprzednio wpadli na prosty, a jak się okazało niezmiernie cenny pomysł. Sprawdzili, dokąd prowadzi spirala, po której oddaliły się od Ziemi oba sputniki-zwiadowcy.
Wyniki obliczeń okazały się sensacyjne. Jeśli sputniki nie zmieniły swej trajektorii, jeśli kontynuowały lot po tej samej spirali, to ich trasa prowadziła na Księżyc!
Co więcej — spiralna linia lotu obu sputników dotykała krateru Tycho!
Można to było z łatwością przewidzieć, ale nikomu to jakoś nie przyszło do głowy.
A więc sputniki nie opuściły systemu słonecznego, nie odeszły tam, skąd je przysłano — do nieznanej ojczyzny. Po prostu powróciły do swojej bazy. I powinny się tam znajdować.
Lądować na Księżycu nie będąc zauważonym przez nieliczny personel naukowej stacji krateru Tycho nie było trudne, zwłaszcza że sputniki były niewidzialne.
Jeżeli uda się odnaleźć bazę, wtedy w ręce ludzi wpadnie nie tylko „ośrodek dowodzenia”, ale i oba sputniki. Nie wolno było przegapić szczęśliwego przypadku. Mogły w każdej chwili znowu wyruszyć w rejs wokół Ziemi, gdzie — jak już się przekonano — „złapać je” było o wiele trudniej.
Sputniki mogą pozostawać w bazie bardzo długo, jeżeli prawdziwą jest hipoteza o ich okresowym pojawianiu się na orbicie okołoziemskiej; jeśli zaś udały się do bazy tylko po to, by uzupełnić zapas energii, mogą wylecieć w każdej chwili.
Uczonych ucieszyła ta dodatkowa możliwość „złapania” sputników.
W fabrykach maszyn cybernetycznych zaprojektowano i natychmiast wyprodukowano specjalny typ robota, który mógł wytrzymać atak antymaterii. Również dla ludzi przygotowywano ubrania ochronne. Starano się zmniejszyć do minimum masywne urządzenia, służące do wytworzenia burzowego pola magnetycznego. W kompleksowej obronie pokładano duże nadzieje. Cała Ziemia uczestniczyła w przygotowaniach do ekspedycji, która miała stać się najbardziej znamienną w historii ludzkości. Szło przecież o pierwszy kontakt z innym rozumem!
— A więc postanowiłeś nieodwołalnie nie uczestniczyć w wyprawie? — zapytał Sinicyn.
— Nie wiem, jaką korzyść mogę przynieść ekspedycji — odpowiedział Muratow.
— Taką samą jak i wszyscy pozostali, na przykład ja. A czyż na „Titowie” robiłeś coś szczególnego?
— Oczywiście, że nie.
— Jesteśmy związani z tą tajemnicą — próbował przekonywać przyjaciela Sinicyn. — Odkryliśmy sputniki, wyliczyliśmy ich orbity, wreszcie rozwiązaliśmy zagadkę ich odejścia. Jest całkiem oczywiste, że właśnie my powinniśmy brać aż do końca udział w poszukiwaniach.
— Nie jestem o tym przekonany. Wyliczenie to jedno, to moja specjalność, a poszukiwania są czymś zupełnie innym. Tutaj potrzebni są nie matematycy, lecz uczeni…
— I inżynierowie.
— Tak, ale o innej specjalności.
— Chcesz więc, żebym wystartował na Księżyc bez ciebie? Ale przecież jest to jeszcze niebezpieczniejsze od ekspedycji „Titowa”. — Sinicyn użył ostatniego atutu. — Tam możesz znaleźć swoich „gospodarzy”. Czy nie chcesz ich zobaczyć?
— Zobaczę razem z innymi ludźmi. Przywieziecie ich na Ziemię. Oczywiście, jeżeli się zgodzą — dodał Muratow. Siedział w fotelu i z zadumą patrzył w sufit. — Wiesz co, Sierioża, przestałem jakoś wierzyć, że oni są na Księżycu. Co tam robią? Bez powietrza, bez wody, zamurowani we wnętrzu księżycowej góry!
— Dlaczego więc z takim uporem broniłeś tej hipotezy?
— Rzeczywiście, dlaczego? Sam tego nie wiem. Wydawało mi się… I teraz mi się jeszcze wydaje — wyrwało mu się. — Wszystkie nasze teorie wydają mi się chwiejne, mgliste i pozbawione sensu. Chodzi tu o coś innego niż zbieranie informacji o naszej Ziemi. O coś takiego, czego nawet nie podejrzewamy. I mogę ci wydać się staromodny — w tym jest coś złowrogiego. Tak, złowrogiego!
— Przypuśćmy, że masz rację — odpowiedział Sinicyn. — Ale wtedy ich krążenie wokół Ziemi przez całe stulecia, a może i dłużej, jest bezsensowne.
— Co znaczy stulecie? To dla nas, dla ludzi, sto lat to całe życie. A wszakże z punktu widzenia historii ludzkości — nie jest to zbyt długi okres czasu. Wszak wy, astronomowie, nie znacie ani jednego systemu planetarnego gwiazd bliskich Słońca, na którym mogłoby powstać rozumne życie. Czyż nie mam racji? Właśnie! Być może dzieli nas od nich odległość wielu lat świetlnych. Na ich planecie mijają tymczasem wieki. Zastanów się. Przylecieli do nas kilka wieków temu. I odlecieli, zostawiwszy w pobliżu Ziemi „coś”. Prawdopodobnie to „coś” oczekuje na ich powtórny przylot. Dlaczego? Tego nie wiemy.
— Przeczysz sam sobie — powiedział Sinicyn. — Raz mówisz, że oni przebywają w pobliżu Ziemi, teraz znów „kilka wieków temu”.
— A jeżeli jedno i drugie jest prawdą? — Muratow pochylił się do przodu i uważnie popatrzył przyjacielowi w oczy. — A jeżeli wystrzelili sputniki w czasie swojego przylotu i bezustannie, rozumiesz, bezustannie obserwują je, wymieniając co jakiś czas personel w swojej bazie na Księżycu?
— Przeciwko ludziom Ziemi?
— A widzisz! Sam wyciągnąłeś logiczny wniosek.
— Jesteś mistrzem w naprowadzaniu rozmówcy na swoje wnioski. Wybacz, ale gadasz głupstwa.
— Niech ci będzie. Ale radzę, bądźcie bardzo ostrożni, kiedy odnajdziecie bazę.
— A więc ostatecznie…
— Nie. Nie polecę z wami. Zaproponowano mi udział w ciekawszym eksperymencie.
— Czy to sekret, w jakim?
— Nie, żaden sekret. Słyszałeś o projekcie Jeana Legeriera?
— Czy to chodzi o lot w systemie słonecznym na asteroidzie?
— Na Hermesie.
— I chcesz lecieć na nim?
— Do tego lotu jest jeszcze bardzo daleko. Legerier zamierza zmienić orbitę Hermesa w ten sposób, by asteroid obleciał cały system słoneczny, od Merkurego do Plutona. Gdy umieści się na nim duży gwiazdolot, będzie można bez straty energii oblecieć wszystkie planety.
— A cóż ty masz tam do roboty, przecież nie jesteś astronomem?