Tak, to było duże osiągnięcie.
Zadanie zostało wykonane. A więc można ze spokojnym sumieniem opuścić nieprzytulny Kosmos, powrócić na Ziemię, zabrać się do nowej, nie mniej potrzebnej i interesującej pracy. Na Ziemi jest do zrobienia tysiące rzeczy.
Ostatnie wyliczenia prowadził Jean Legerier, lecz Muratow nie obawiał się, by były niedokładne. Wszystko w porządku. Asteroid leciał tak, jak wyliczono jeszcze na Ziemi. Osiągnąwszy Jowisza skieruje się pod wpływem siły przyciągania olbrzyma systemu słonecznego w stronę Saturna, który z kolei zmieniając trajektorię skieruje go w pobliże Urana. I tak dalej. Planety będą przekazywać asteroid-obserwatorium jedna drugiej jak pałeczkę w sztafecie.
Trasa, którą przebył Hermes, była niewielka w porównaniu z tą gigantyczną odległością, którą miał przed sobą.
Ale już jutro… Zresztą co za jutro, kiedy nie ma tutaj ani dnia, ani nocy, ani wschodu, ani zachodu Słońca… Za osiemnaście godzin wszystko zostanie skończone. Legerier wypowie długo oczekiwaną formułę: „Wszystko w porządku” — i Muratow będzie wolny.
Nic nie będzie w stanie zatrzymać go tutaj, choćby na minutę!
Gdyby Wiktor mógł teraz wiedzieć, co zatrzyma go w tym niemiłym dla niego miejscu aż na trzy doby!
Przyszłość jednak skrywają przed człowiekiem prawa przyczynowości.
Trzymając się licznych poręczy przy ścianach i wszelkimi siłami starając się utrzymać ciało w pozycji pionowej, Muratow powoli szedł do messy sputnika. To archaiczne słowo wzięte ze słownika dawno już nie istniejącej marynarki wojennej weszło na stałe do języka kosmonautów.
Zegarek wskazywał ósmą godzinę czasu moskiewskiego. O tej porze na Hermesie jedzono kolację. W jadalni (niech już będzie „messa” — pomyślał Muratow) na pewno już na niego czekają. Minuta po ósmej. Wiedział, że Legerier i jego sześciu towarzyszy są zawsze punktualni.
Siedmiu członków ekspedycji, inżynier Weston i z ośmiu członków załogi eskadry towarzyszącej „siedziało” wokół okrągłego stołu. Hermes miał jednak pewną siłę przyciągania, umieszczono więc krzesła. Można było usiąść, jednak po to, by utrzymać się na krześle i nie pofrunąć do góry przy każdym nieostrożnym ruchu, trzeba było przywiązywać się do siedzenia pasami.
Muratow przeprosił za spóźnienie i usiadł na swoim miejscu.
Messa mieściła się na skraju olbrzymiego, przypominającego dysk, korpusu sputnika. Sufit i narożna ściana były przezroczyste. Nad głową rozpościerało się matowoczarne niebo z niezliczonymi rojami gwiazd. Wśród nich olśniewającym blaskiem świeciło Słońce. Promienie zalewały wnętrze kajuty, jednak nie czuło się ciepła. Specjalne „szkło” zatrzymywało promienie podczerwone, z pokładu roztaczała się panorama Hermesa. Mroczne, o nieokreślonej brunatnej barwie, nieforemne skały. Pozbawiony życia, ziejący smutkiem pejzaż.
Obserwatorium kosmiczne, poprzednio sztuczny satelita Ziemi, stało na dnie płytkiej kotliny. Ze wszystkich stron otaczały je pnące się w górę granitowe ściany. Widoczność wynosiła zaledwie trzysta metrów, a ponieważ sputnik zajmował sto metrów, zewnętrzny świat był zatrważająco mały.
Muratow wstrząsnął się na myśl, że ośmiu ludzi przez wiele lat nie zobaczy nic więcej poza tym smutnym obrazem.
Nie, on na coś takiego by się nie zdobył.
Wybór miejsca na obserwatorium nie był przypadkowy. Właśnie tu, w tak ukształtowanym terenie, statek był najbezpieczniejszy. Meteoryty stanowiące poważną groźbę nawet dla niewielkich gwiazdolotów były tysiąckroć niebezpieczniejsze dla Hermesa, gdyż jego ogromna masa o wiele bardziej przyciągała błyszczące w przestrzeni odłamki. Problem był tym istotniejszy, że trasa lotu przecinała pasmo asteroidów między Marsem a Jowiszem, a więc najgroźniejsze miejsce na międzyplanetarnych trasach.
W skały, które pierścieniem otaczały obserwatorium, były wmontowane potężne urządzenia. Niezależnie od szybkości meteorytu pole magnetyczne odchylało jego trajektorię od jednego zamieszkanego miejsca na asteroidzie. Dlatego przezroczyste ściany mogły być stosunkowo cienkie, a także można było zbudować kopułę, pod którą mieściły się teleskopy i wiele innych aparatów i instrumentów. Jeśliby napotkany meteoryt nie był żelazny, ale kamienny, jego trajektorię odchyli burzowe pole antygrawitacyjne, które było uzupełnieniem pola magnetycznego.
Astronomowie mogli więc w obserwatorium pracować spokojnie.
Po kolacji Muratow zatrzymał się w kajucie i zaczął rozmawiać z Westonem. Zdecydował, że tego wieczora nie wróci na swój gwiazdolot, ale przenocuje na sputniku, tym bardziej że w tym dziwnym świecie, w którym nie istniało przyciąganie, można było spać na czymkolwiek tak, jak na najmiększym materacu.
Cztery krzesła i mocny rzemień, po to by nie obudzić się pod sufitem, i posłanie było gotowe. Namagnetyzowane metalowe nóżki krzeseł przywierały do podłogi, a to gwarantowało statyczność łoża.
O dziesiątej przed położeniem się spać Muratów zajrzał do kajuty Legeriera.
Legerier kładł się spać późno, więc Muratów nie obawiał się, że zjawi się nie w porę.
„Komendant Hermesa”, jak ktoś żartem nazwał Legeriera, stał wpatrzony w jeden z przyrządów umieszczonych na olbrzymiej, zajmującej całą ścianę tablicy.
— Niech pan zobaczy — powiedział. — Strzałka grawiometru nie stoi na zegarze. Zupełnie nie rozumiem, co to znaczy.
Muratow podszedł bliżej.
Grawiometry poznał w czasie ekspedycji „Titowa”. Jednak urządzenie w kajucie Legeriera nie miało już z tamtymi wiele wspólnego. Dwa lata to ogromny okres czasu dla techniki.
Nie zmieniła się jedynie skala i strzałka.
Muratow przyjrzał się.
— Wydaje mi się — powiedział — że strzałka nie tylko nie stoi na zegarze, jak pan powiedział, ale porusza się. Wprawdzie bardzo wolno, jednak porusza się.
— Tak, tak — w głosie Legeriera można było wyczuć niepokój. — To bardzo dziwne. Przyrząd wskazuje, że niedaleko od nas znajduje się jakieś ciało. Co to może być?
— Pierwszy lepszy meteoryt… — bez przekonania rzucił Muratow. Równocześnie sam siebie w duchu zwymyślał. Cóż za naiwna odpowiedź. Czyż Legerier nie mógł wziąć pod uwagę takiej możliwości?
Zamiast odpowiedzieć astronom w milczeniu wskazał ekran lokatora. Czarna linia była idealnie prosta. Promienie radiowe, nieprzerwanie kontrolujące przestrzeń wokół asteroidu, nie napotykały przeszkód.
— Zepsuł się…
Legerier nacisnął jeden z niezliczonych guziczków. Zapalił się maleńki ekran i pojawiło się wnętrze kajuty zajmowanej przez Aleksandra Makarowa — zastępcę kierownika ekspedycji.
— Sasza! — powiedział Legerier. — Popatrz na grawiometr.
Było widać, jak Makarow podchodzi do identycznej tablicy rozdzielczej. Rozległ się okrzyk pełen zdziwienia.
— A teraz zwróć uwagę na ekran lokacyjny.
— Tak, widzę.
Makarów odwrócił się.
— Co na to powiesz? — zapytał Legerier.
— Bardzo dziwne, nawet za bardzo dziwne. U ciebie jest to samo?
— Oczywiście. Pomyślałem, że grawiometr w mojej kajucie jest zepsuty, ale przecież nie mogły popsuć się oba jednocześnie.
— Co się stało?
— Zajdź do mnie.
— Idę.
Legerier i Muratow nie spuszczali oczu ze strzałki. Teraz nie można było mieć wątpliwości, że się porusza. Coś, czego nie odbijały promienie lokatorów, zbliżało się do Hermesa. Nie mógł to być niewielki odłamek, tak mały, że „nie widziały” go potężne urządzenia lokacyjne. Gdyby tak było, „nie zauważyłby” go i grawiometr. Zagadkowe ciało posiadało dość dużą masę.