Minęło pół godziny!
Kajuta Legeriera opustoszała. Chociaż do otwarcia drzwi było jeszcze dużo czasu, wszyscy, wyjąwszy Makarowa, zebrali się przed śluzą wyjściową. Zastępca Legeriera został w swej kajucie przed ekranem i w równych odstępach czasu komunikował o tym, co dzieje się na zewnątrz. Dokładnie opowiadał, co widzi, a raczej czego nie widzi na zewnątrz. Nie było żadnych śladów, które wskazywałyby, że w pobliżu obserwatorium znajdują się inni kosmonauci.
Stawało się oczywiste, że przybysz znajdujący się w śluzie jest rzeczywiście sam. Jego pojawienie się na asteroidzie było więc tym bardziej zagadkowe.
Wszystko, wszystko było zagadkowe i niepojęte!
Czterdzieści minut!
Na statkach eskadry towarzyszącej wiedziano o wszystkim. Muratow nie zapomniał o swych towarzyszach i przez radiofon opowiedział im o nieprawdopodobnym zdarzeniu.
Każdy na swój sposób przygotowywał się do najbardziej sensacyjnego wydarzenia — do chwili, w której spotkają się twarzą w twarz mieszkańcy różnych światów.
Po raz pierwszy w historii!
…Pięćdziesiąt minut!
Napięcie rosło. Czy ten, który znajduje się za grubymi nieprzenikliwymi drzwiami, też się denerwuje? Czy są mu dostępne podobne uczucia?
Powinien się denerwować. Nie można sobie wyobrazić rozumnej istoty, która nie posiadałaby systemu nerwowego!
Zobaczyli już, że zewnętrzne kształty przybysza są bardzo podobne do kształtów, jakie mają ludzie Ziemi. Co jednak kryje się pod skafandrem?
Nikt nie oczekiwał, że pojawi się jakiś potwór. Gość z Kosmosu miał głowę, ręce i nogi. Ubrany był w skafander podobny do skafandrów ziemskich. Prawdopodobnie mógł swobodnie oddychać ziemskim powietrzem. To wszystko wskazywało, że jego ojczysta planeta jest taka sama jak Ziemia. Dlaczegóżby podobne warunki rozwoju nie mogły doprowadzić do podobnych rezultatów?…
Minęło pięćdziesiąt pięć minut!
…Jeszcze minuta!
Wokoło panowała taka cisza, że wszyscy wyraźnie usłyszeli, gdy w centralnym pawilonie, gdzie były zainstalowane urządzenia sterujące, ze szczękiem wyłączył się automat ochrony biologicznej.
Proces zakończył się.
Jeżeli przybysz zdjął z siebie skafander, a jeśli myślał logicznie, to powinien był to zrobić, to ani na zewnątrz, ani wewnątrz ciała nie zostało nic, co mogłoby zarazić powietrze w obserwatorium.
A jeśli nie zdjął skafandra?
Wtedy również nie groziło niebezpieczeństwo. Skafander został wysterylizowany. Na migi wytłumaczą gościowi, że należy go zdjąć i poddać się powtórnej operacji.
Nadeszła długo oczekiwana chwila!
Pobladły, choć pozornie spokojny, Legerier nacisnął guziczek.
Drzwi otworzyły się.
Każdy wyobrażał sobie gościa inaczej. Każdy rysował sobie w myśli jego twarz, taką jaką dyktowała mu jego własna fantazja. Wszyscy jednak oczekiwali, że zobaczą kosmonautę ubranego w strój przystosowany do lotów kosmicznych. Może nie w takim kombinezonie, jaki noszą ziemscy kosmonauci, może jego ubranie będzie miało nieprawdopodobny krój, może będzie miał najdziwniejsze rysy twarzy, najdziwniejszy kolor skóry!
Jednak to, co zobaczyli, przeszło najśmielsze oczekiwania.
Gość zdjął skafander, tak jak oczekiwali, domyślił się, że należy to zrobić.
O!..
Przybysza powitał ogólny okrzyk zdziwienia.
Przed nimi stała wysoka dziewczyna w krótkiej, mocno wyciętej sukience koloru złota. Twarz, o dziwnym zielonkawym odcieniu skóry, okalały granatowoczarne włosy. Wielkie, skośne i wydłużone oczy patrzyły na ludzi Ziemi badawczo, ale całkiem spokojnie.
Dziewczyna podniosła do góry rękę z otwartą wyciągniętą dłonią do przodu i przemówiła głosem miękkim i śpiewnym rozciągając sylaby:
— Gijaneja!
VIII
— A mnie najbardziej w tej zagadkowej historii dziwi wygląd Gianei — powiedział Muratow. — Nie myślałem, że człowiek z innego świata będzie aż tak podobny do ludzi Ziemi. To się po prostu z trudem mieści w głowie. Nie wiem jak pan, profesorze, ale ja nie mogę pogodzić się z tym, że Gianeja jest mieszkańcem innego świata.
— A kim innym może być? — zapytał Legerier.
— Rozumiem. Tak jak wszyscy, zmuszony jestem zgodzić się z faktami. Jednak, choć nie wiem, w jaki sposób panu to wytłumaczyć, coś się we mnie nie zgadza, coś się nawet buntuje.
— Nie widzę w tym nic dziwnego — powiedział Legerier. — Rozumiem pańskie nastroje. Ludzie przyzwyczaili się do myśli, że mieszkańcy innych światów nie mogą być do nas podobni. Ale dlaczego? Wszechświat jest nieskończony i wśród nieskończonej wielości zamieszkanych światów powinny występować najrozmaitsze formy życia aż do myślącej pleśni, jak pisał jeden z uczonych w połowie zeszłego wieku. Myślące organizmy istnieją we wszystkich możliwych formach. Nie należy jednak zapominać, że dostępna nam część Kosmosu składa się z tych samych pierwiastków, z tych samych elementów, co i nasz system słoneczny.
— Rozumiem pana i zgadzam się — powiedział Muratow. — W tym wypadku mamy jednak do czynienia nie z podobieństwem, ale z tożsamością.
— I w tym też nie ma nic dziwnego. Od początku byłem przekonany, że zobaczymy człowieka. Tak też się stało. Zaraz to panu wytłumaczę. Statek, który zbliżył się do Hermesa, należał na pewno do gospodarzy zwiadowców. Znają oni, i to dobrze, naszą Ziemię. Postanowili, w tej chwili nieważne dlaczego, wysadzić na asteroid jednego z członków załogi swojego statku. Nie wiemy, czemu to zrobili, ale możemy być przekonani, że nie mieli wątpliwości, iż ich towarzysz znajdzie z nami wspólny język; nie mieliby tej pewności, gdybyśmy nie byli do siebie podobni. Na pewno by nie wysłali samotnego człowieka do istot, które różniłyby się od nich.
— Oczywiście — lekko zirytowany powiedział Muratow. — Ciągle pan mówi „podobieństwo”, „podobieństwo”. Rozumiem, że może istnieć podobieństwo, ale absolutna tożsamość? Nie można bowiem twierdzić, że zielony odcień skóry jest tym, co różni. Ziemskie rysy bardziej się różnią między sobą.
Legerier wzruszył ramionami.
— Nie rozumiem — powiedział — skąd bierze się u pana taki atawizm? Podświadomie powtarza pan to, co mówiono i pisano dziesiątki lat temu. Jeżeli przyjąć konsekwentny punkt widzenia, że człowiek jest tworem natury, to nietrudno jest zrozumieć i to, że natura wszędzie, tam gdzie są jednakowe warunki, tworzy to samo. Natura nie jest obdarzona rozumem, działa, jeżeli można tak rzec, „intuicyjnie”. Działa prosto i przede wszystkim naturalnie.
— To nie o to chodzi — powiedział Muratow. — To, o czym pan mówi, profesorze, sam wiem równie dobrze.
— Peszy pana to, że Gianeja jest kopią ziemskiej kobiety, a ponadto kobiety białej rasy. Czy o to chodzi? Postawmy inaczej problem. Zamieńmy się rolami. Załóżmy, że to nie oni, ale my badaliśmy przestrzeń wokół naszego systemu planetarnego. I odkryliśmy kilka zamieszkanych światów. Załóżmy, że mieszkańcy tych światów różnią się wyglądem zewnętrznym. Są istoty zarówno do nas niepodobne, są i podobne. A są również i całkiem tożsame. Z kim najpierw nawiążemy kontakt? Z kim najpierw się spotkamy?
— Ziemię zamieszkuje kilka ras.
— Ma pan rację. Rzeczą naturalną jest oczekiwanie zrozumienia u istot najbardziej podobnych. Gianeja należy do ludzkości czy też części ludzkości na takiej planecie, na której myślący rozum przybrał taką samą formę jak i na Ziemi, największe zaś podobieństwo łączy ją z ludźmi białej rasy na Ziemi.
— A więc to tylko przypadek?