Zastukał, ponieważ nie mógł znaleźć dzwonka. Nikt się jednak nie odezwał. Odczekawszy chwilę, Muratow pchnął drzwi i wszedł.
Dom był pusty.
W jadalni zobaczył nie uprzątnięte ślady po śniadaniu. Widocznie dziewczyny się śpieszyły. Na stole leżała napisana przez Marinę kartka.
Muratow przeczytał:
Drogi Witia! Jeżeli zajdziesz i nas nie będzie, to pojechałyśmy do Seleny. Gianeja chciała obejrzeć miasto. Zobaczymy się na kosmodromie.
Podpisu nie było.
Muratow ze złością rzucił kartkę. Chciał, żeby pierwsza rozmowa z Gianeją odbyła się bez świadków, a tam na kosmodromie, w tłumie…
— Jeżeli zajdziesz, to pojechałyśmy — ze złością powtórzył słowa listu. — I to ma być językoznawca!
Doskonale wiedział, że siostra umyślnie pisze listy wbrew wszelkim zasadom gramatyki, ale teraz, nie wiedzieć czemu, wyprowadziło go to z równowagi.
Wyszedł z domu. Jednak po przejściu kilku kroków zatrzymał się i… zawrócił.
Jak to często bywa, nagle uświadomił sobie, że w domu, na stole obok liściku siostry, leżał jakiś rysunek, na który nie zwrócił uwagi. Uświadomił to sobie dopiero teraz. Rysunek coś mu przypominał.
Powtórnie wszedł do pokoju i podszedł do stołu.
Miał rację: na stole leżał otwarty album, należący widocznie do Gianei.
Muratow uważał, że nie ma prawa przeglądać całego albumu. Nie wiedział, czy Gianeja by się na to zgodziła. Jednak miał prawo popatrzeć na otwartą stronę. Mogła się przecież spodziewać, że w czasie ich nieobecności może zajść do domu.
Na grubym kartonie był naszkicowany pejzaż Hermesa. Mroczne skały, gwiaździste niebo i skraj dysku obserwatorium. Na pierwszym planie człowiek ubrany w skafander trzymał na rękach innego człowieka. Sześcienny kształt hełmu sugerował, że człowiekiem tym była Gianeja. Rysunek przedstawiał więc ten moment, gdy Muratow przenosił Gianeję z wejściowej śluzy obserwatorium na flagowy gwiazdolot eskadry.
Rysunek był wykonany po mistrzowsku. Muratow rozpoznał widoczne poprzez „szkło” hełmu rysy swojej twarzy.
„Ma wspaniałą pamięć — pomyślał Muratow. — Przecież od tej pory minęło już półtora roku”.
Widać było, że Gianeja rysowała niedawno, być może nawet dziś. Myślała więc o nim i być może, że specjalnie zostawiła album otwarty na tej stronie. Chciała, żeby zobaczył rysunek.
„Myślę o panu i chcę pana zobaczyć” — tak należałoby to zrozumieć, jeśliby była ziemską kobietą. Gianeja miała jednak inny zasób wyobrażeń i inne przyzwyczajenia. Motywy jej postępowania nie zawsze łatwo było zrozumieć.
„Kto ją wie — myślał Muratow. — Być może rysunek wskazywał na coś zupełnie przeciwnego:»Nie chcę pana widzieć, nie zapomniałam o zniewadze«. A może coś zupełnie innego, czego nawet domyślić się nie sposób”.
Niezdecydowany trzymał w rękach album. Jeżeli Gianeja narysowała ten epizod z pamięci, to mogła również przypomnieć sobie i narysować coś innego. Rysunki zajmowały już ponad połowę albumu. A jeżeli rysowała pejzaże swojej ojczyzny?
Muratowowi zadrżały ręce. Wystarczy odwrócić stronicę i być może zobaczy to, czego nigdy nie oglądały ludzkie oczy.
Marina mówiła, że Gianeja często rysuje, jednak nigdy nie pokazuje swoich rysunków.
Pokusa była wielka.
Muratow zwalczył jednak palącą ciekawość i położył album na poprzednim miejscu.
„Byłby to czyn naganny — nadużywać zaufania gościa. Na pewno była przekonana, że nikt bez jej zgody nie zajrzy do albumu. Gianeja znała już ludzi Ziemi i wierzyła im. Być może, jeśli ją poproszę, sama pokaże rysunki”.
Przypuszczenie takie nie miało jednak żadnych realnych podstaw. Marina już kiedyś prosiła o to Gianeję, lecz ta nie zdobyła się nawet na grzeczną odmowę. Po prostu zbyła to milczeniem.
Muratow powoli wyszedł. Z wściekłością zatrzasnął za sobą wejściowe drzwi. Szósta miała wylądować dopiero o siódmej wieczór. Teraz była druga. Co robić przez pięć godzin?
Czy jechać do Seleny i starać się w tym ogromnym mieście znaleźć Marinę z towarzyszką? To nie było takie trudne. Gianeja zwracała na siebie uwagę, zauważano ją od razu. Każdy przechodzień wskaże, gdzie należy jej szukać. Ale czy powinien tak otwarcie pokazywać, że niecierpliwi się? Czy nie lepiej zobaczyć się na kosmodromie, jak sugerowała Marina w swym liściku?
Muratow wszedł do restauracji, gdzie, dla zabicia czasu, zamówił obiad z czterech dań.
Czekając na posiłek, otworzył wczorajszą gazetę. Tak jak przypuszczał, znalazł w niej zdjęcie Gianei.
Ożywiona, z uśmiechem na ustach, stała pod jakimś pomnikiem. Obok stała Marina.
Gdyby nie kształt oczu i zielony odcień skóry, można by sądzić, że Gianeja jest siostrą Mariny. Były do siebie bardzo podobne. Obie miały czarne włosy, obie były ubrane na biało, obie były zgrabne i wysokie. Gianeja była o pół głowy wyższa i wyglądała na starszą. Tyle, że nikt jeszcze nie wiedział, ile rzeczywiście miała lat.
Spotkają się już niedługo. I Muratow wreszcie będzie mógł z nią porozmawiać. Inaczej będą wyglądać ich kontakty. Teraz nie będzie tak bezsilny jak przedtem, kiedy wszystko trzeba było tłumaczyć przy pomocy gestów.
„Chyba że odwróci się do mnie plecami, jak do Bołotnikowa — pomyślał. — Zwłaszcza że mogła się obrazić za lekceważenie, które jej okazywałem”.
W głębi serca nie wierzył jednak, że tak będzie. Wydawało mu się, że Gianeja narysowała go w albumie, ponieważ myślała o bliskim spotkaniu i czekała na nie.
Rozmyślania Muratowa przerwało zjawienie się „kelnera”. Mechaniczne ręce szybko i zręcznie nakryły do stołu. Każdemu ruchowi towarzyszył ledwo słyszalny dźwięk. Robot należał do starego typu. Ostatnie modele nie dźwięczały.
— Dziękuję — machinalnie powiedział Muratow, kiedy dania zostały ustawione.
Robot „kiwnął głową” i odszedł.
Muratow uśmiechnął się. Nawet to przewidzieli konstruktorzy. Jadł szybko. Z każdą minutą ogarniało go coraz większe zniecierpliwienie. Chciał jak najszybciej zobaczyć się z Gianeją i wyjaśnić najważniejszą sprawę: jaki ma do niego stosunek?
Nie można było wątpić, że Gianeja żywiła do niego sympatię.
Ta dziewczyna z innego świata była tak bardzo podobna do ziemskich ludzi. Różnice były przecież znikome. I dlatego było trudno inaczej niż na ziemski sposób interpretować jej gesty i wyraz oczu.
Obiad był zbyt obfity. Choć Muratow nic jeszcze dzisiaj nie miał w ustach, jednak zdołał się uporać tylko z połową.
Nacisnął guzik, w ten sposób dając znak, że można już sprzątać ze stołu, i wyszedł na ulicę.
Obiad zajął mu zaledwie pół godziny. Zostało jeszcze cztery i pół!
„Pojadę do Seleny — postanowił. — Przecież nigdy tam nie byłem. Pochodzę, obejrzę miasto”.
Leciało się tam pięć minut. Muratow miał jednak ciągle zbyt wiele czasu, nie poszedł więc do pobliskiej, jednej z wielu, stacji miejskiej komunikacji powietrznej, ale wybrał najwolniejszy środek lokomocji, a mianowicie miejski wuczebus.
Wkrótce pożałował swojej decyzji. Wuczebus zatrzymywał się nieprawdopodobnie często, pasażerowie wchodzili i wychodzili. Tym środkiem miejskiej lokomocji posługiwano się tylko na niewielkich odległościach, Muratow zaś musiał przejechać przez całe miasto, miasto rozciągające się na obszarze wielu dziesiątków kilometrów. Następnie musiał przejechać przez obszerny rejon między Połtawą a Seleną — na którym rozmieszczone były liczne zautomatyzowane fabryki — by dotrzeć dopiero do przedmieścia Seleny.