Pobyt na Księżycu nie był całkiem bezpieczny, jednakże ludzie przebywali tu chętnie, rozumiejąc, jak niezmiernie istotny dla astronomii i służby radiacji kosmicznej jest brak atmosfery — przekleństwo obserwacji przeprowadzanych na Ziemi.
Na Księżycu dokonano wielu niezwykle cennych dla nauki odkryć, a to całkowicie wynagradzało ludziom ponoszone ryzyko.
Na Ziemi trwały wytężone poszukiwania bardziej skutecznych sposobów ochrony. I na pewno już wkrótce „Selenici” będą na Księżycu równie bezpieczni, jak u siebie w domu.
Będąc w miasteczku trudno było uwierzyć, że znajduje się ono we wnętrzu krateru. Przeciwna strona górskiego pierścienia ginęła za horyzontem i przed oczami rozciągała się równina, pocięta szczelinami i jak wysypką pokryta małymi kraterami. A za stacją, wysoko ku górze, biegły w czarne, usiane gwiazdami niebo wysokie, urwiste stoki, prawie białe w promieniach słońca i zupełnie czarne w cieniu. Wydawało się, że szczyty powinny ginąć w obłokach, których tutaj oczywiście być nie mogło. Góry zakrywały tarczę Ziemi i żeby popatrzeć na ojczystą planetę mieszkańcy miasteczka musieli jeździć daleko na południe.
Częściowo wykute w skałach budynki mieszkalne wyposażone były we wszystkie niemal wygody, które były w domach na Ziemi, łącznie z radiofonami, telewizorami i basenami kąpielowymi.
Właśnie z basenów mieszkańcy Księżyca byli najbardziej zadowoleni. Pływając, ludzie nie odczuwali sześciokrotnego zmniejszenia własnego ciężaru i mogli na chwilę wrócić do zwykłego „ziemskiego” samopoczucia.
Pracownicy obserwatorium i stacji naukowej mogli oglądać telewizję, słuchać radia i rozmawiać z każdym człowiekiem Ziemi z opóźnieniem o jedną — dwie sekundy, a więc z różnicą prawie niedostrzegalną i nie powodującą zakłóceń.
Ustawione na szczycie góry anteny telewizyjne i radiowe, doskonale „widziały” Ziemię. Z miasteczkiem łączył je pięciokilometrowy kabel. Przypadkowe meteoryty nigdy jeszcze nie uszkodziły ani kabla, ani anten.
Wieriesow wylądował w pobliżu budynków, ponieważ takie lądowanie wobec braku atmosfery nie mogło zagrażać miasteczku. Nawet nie było słychać huku silników hamujących.
Dwunastu ubranych w księżycowe skafandry ludzi — uczestników Siódmej ekspedycji — przeszło parę kroków i zniknęło w bezpiecznym domu, gdzie czekali na nich „Selenici”. Wiedzieli o ich przylocie i jak zawsze cieszyli się, że będą mieli gości.
— Nareszcie zawitał pan w nasze progi — powiedział do Stone'a kierownik naukowej stacji krateru Tycho profesor Tokariew. — Najwyższy czas, żeby skończyć z tą zagadką.
— Właśnie dlatego przylecieliśmy tak szybko — odpowiedział Stone.
Gianeję powitano jak wszystkich pozostałych; serdecznie i bez specjalnej ciekawości, mimo że nikt z aktualnego personelu stacji nie widział jej jeszcze, chyba że na ekranach lub na fotografiach.
Gospodarze wiedzieli o wszystkim, znali nawet dzisiejsze ranne rewelacje. Przelot z Ziemi na Księżyc trwał przecież ponad pięć godzin.
— Jutro z rana, oczywiście ziemskiego, przystąpimy do pracy — powiedział Stone. — Nie wolno tracić czasu.
— My też żyjemy według ziemskiego czasu — uśmiechnął się z jego żartu Tokariew.
— Czy wszystko gotowe?
— Ma pan na myśli łaziki, profesorze? One są zawsze gotowe. Razem z tymi, które pozostawiła tutaj Szósta, do waszej dyspozycji jest osiem maszyn i cztery księżycowe rakiety.
— Nie potrzebujemy tylu. A rakiety chyba w ogóle nie będą potrzebne.
Tokariew kiwnął głową.
— Tak — powiedział. — Wiem. Liczy pan na… — niezauważalnym ruchem ręki wskazał Gianeję.
— Tak — powiedział Muratow.
Gianeja stała przy oknie. Wydawało się, że interesował ją pejzaż księżycowy, zalany promieniami wysoko stojącego Słońca.
Obróciła się akurat w tym momencie, kiedy o niej mówiono, poszukała wzrokiem Muratowa i skinęła na niego.
Podszedł do niej natychmiast.
— Czy zdarza się, że widać stąd Ziemię? — spytała Gianeja.
— Nie, nigdy.
— Jak daleko jest stąd do bieguna południowego?
— Niezbyt daleko. Jesteśmy na skraju widocznej z Ziemi tarczy księżycowej. To jest krater Tycho.
— Nie znam nazw — niecierpliwie powiedziała Gianeja. — Interesuje mnie coś innego. Czy tutaj, właśnie w tym miejscu, zbiegły się trajektorie, które obliczyliście?
— Tak, tutaj — odpowiedział zdziwiony Muratow.
— Czy to miejsce jest widoczne z Ziemi?
— Tak. Księżyc jest zwrócony ku Ziemi zawsze jedną stroną.
Ogarnęło go podniecenie; zaczął podejrzewać, do czego zmierzają jej pytania.
Czyżby?!..
Podeszli do nich ci uczestnicy ekspedycji, którzy znali hiszpański oraz dwie osoby z personelu stacji. Wstrzymawszy oddech wszyscy czekali, co powie Gianeja.
Wydało się, że nikogo nie zauważyła, zwracała się tylko do Muratowa.
— Wtedy… — Gianeja zamyśliła się na chwilę, jakby coś sobie przypominając. — Była pewna rozmowa, którą słyszałam. Rijageja („Znowu to imię” — pomyślał Muratow.) powiedział, że sputniki znajdują się w takim miejscu, z którego nigdy nie widać Ziemi. Dodał, że jest ono położone u podnóża górskiego grzbietu, w pobliżu bieguna południowego. To, co widzę — wskazała płynnym ruchem ręki — przypomina opisane przez niego miejsce. Ale czy tutaj znajduje się to, co chcecie znaleźć?
— Czy powiedział, że baza jest położona wewnątrz górskiego pierścienia? — zapytał Muratow.
— Nie zrozumiałam słowa, które pan powiedział.
— Baza?
— Tak!
— No… miejsce, w którym znajdują się teraz sputniki.
— Była o czymś takim mowa. Nawet na pewno była. Jakże inaczej mogłam wiedzieć, że na Księżycu znajdują się pierścieniowate góry. A o tym wiedziałam.
— Czy pani dobrze pamięta, że Rijageja powiedział właśnie tak: „W miejscu, skąd nie widać Ziemi”?
— Tak, pamiętam to dokładnie.
— Dziękuję, Gianejo! Znowu oddała pani nam wszystkim ogromną przysługę.
Wzruszyła ramionami.
— Robię dalej to, co już zrobiłam. Nic nowego.
Odwróciła się, dając swoją postawą do zrozumienia, że nie zamierza kontynuować rozmowy.
Ale i tak powiedziała bardzo dużo.
VIII
Stone wezwał wszystkich na nadzwyczajną naradę. Jeżeli Gianeja miała rację, a najprawdopodobniej tak właśnie było, to baza innego świata, której szukali w promieniu setek kilometrów od centrum krateru, mogła znajdować się w pobliżu stacji, w miejscu dostępnym dla ludzi i gdzie nikomu nie przychodziło do głowy jej szukać.
Gianeja ostrzegała, że nie należy zbliżać się do bazy. Jeżeli znajdowała się ona obok miasteczka, to ludzie już setki razy mogli się do niej zbliżyć. Nikt nie miał pojęcia, co by się wtedy stało, można jednak było przypuszczać, że na pewno nic dobrego.
— Szczęśliwy zbieg okoliczności — powiedział Tokariew.
Muratow siedział pogrążony w swoich myślach i prawie nie słyszał toczących się wokół sporów. Niejasne przypuszczenie, wywołane przez szybko rosnącą szczerość Gianei, przekształciło się prawie w pewność.
Wykorzystał pauzę, która nastąpiła w rozmowie i powiedział:
— Wiele przemawia za tym, że współplemieńcy Gianei byli na Ziemi i na Księżycu już bardzo dawno temu. Prawdopodobnie wtedy założyli bazę i uruchomili sputniki.
— Nie mamy teraz już żadnych wątpliwości, że nie zrobiono tego w dobrych zamiarach. Ale twórcy planu wyraźnie się przeliczyli. Tempo rozwoju Ziemi — ziemskiej nauki i techniki — wyprzedziło ich zamysły. Myśleli, że Księżyc będzie dla nas jeszcze niedostępny, kiedy zjawią się u nas po raz drugi. Nie można również wątpić w to, że statek kosmiczny, który zginął obok Hermesa, leciał właśnie na Księżyc. To była ich druga wizyta w systemie słonecznym. Po co przylecieli? Co by zrobili, jeśliby nie zginęli w katastrofie? To jest bardzo ważne i trzeba się tego dowiedzieć, a wie o tym Gianeja. Tak, tylko przypadkiem ludzie nie natknęli się na bazę, ale nie to jest najważniejsze. Denerwuje mnie żądanie Gianei, wprawdzie doradza, ale w istocie jest to żądanie — zniszczyć bazę. Czy rzeczywiście zbliżenie się do niej jest tak niebezpieczne? A może ona — mówię o Gianei — po prostu nie chce, byśmy zbadali wyposażenie bazy, dowiedzieli się, jaki cel przyświecał jej gospodarzom? Być może, nieoczekiwana, zaskakująca szczerość Gianei to tylko taktyczny manewr? Zrozumiała, że ludzie Ziemi prędzej czy później znajdą to, co chcą znaleźć. Postanowiła więc wmieszać się, popsuć nam szyki.