— Rozumiem — powiedział Muratow. — To ciekawe spotkanie. Jestem bardzo zadowolony. Pod tym względem mam w ogóle szczęście. Niejednokrotnie spotykałem się ze sławnymi ludźmi. Być może nie wie pan, profesorze, ale i Gianeja…
— O tym wiem — przerwał Bołotnikow, patrząc na zegarek. — Mamy jeszcze piętnaście minut. Wysiadam w Połtawie.
— O, to mamy dość czasu. Chce pan wiedzieć, w jaki sposób porusza się globekspres?
— Tak, jeśli nie sprawi to panu kłopotu.
— Na pewno zna pan prąd ultrawysokiej częstotliwości. — Bołotnikow skinął głową. — Jeśli mnie nie zawodzi pamięć, to jeszcze przed dniem pańskiego, powiedzmy, „wyjścia z życia” prądy te były przekazywane przez podziemne kable. Autobusy, które pobierały energię z tej sieci, albo jak nazywamy je teraz, wuczebusy, istniały już wtedy…
— Chciał pan powiedzieć, że globekspres…
— Właśnie. Tylko, że teraz prądów o ultrawysokiej częstotliwości nie przesyła się kablami. Znaleziono sposób przesyłania ich wprost powietrzem, tak jak fale radiowe i w dodatku bez strat. Na określonej wysokości nad ziemią rozciąga się, jeśli można tak określić, jednolita warstwa energii. Jeśli przedtem, na przykład, wuczebusy musiały się poruszać tylko tymi trasami, pod którymi biegł kabel, to obecnie mogą się poruszać w każdym kierunku. Ale silniki wuczebusu — to motory elektryczne, a globekspres poruszają silniki odrzutowe. Energia, praktycznie o nieograniczonej mocy, jest pobierana „z powietrza”, a kulkowa zasada ślizgu… znana jest od dawna. Na przykład łożyska kulkowe. Tarcie, jakie powstaje pomiędzy globekspresem a jego podstawą, to znaczy idealnie gładkimi półokrągłymi „szynami”, jest nieznaczne. To wszystko pozwala na rozwinięcie… szalonej szybkości — Muratow uśmiechnął się.
— Patrzcie go, ale złośliwy — powiedział Bołotnikow. — Dziękuję, mój drogi. Wszystko zrozumiałem. Nie przypadkiem mówiono niegdyś: „Dobry majster wszystko potrafi”. Wyjaśnienie proste i wyczerpujące. Zbliżamy się do Połtawy — dodał, popatrzywszy w ogromne na całą długość wagonu okno.
Globekspres mknął z dotychczasową prędkością. Za lustrzaną taflą, jak daleko sięgał wzrok, rozciągała się panorama ogromnego miasta. Wysoko w niebo strzelały iglice wieżowców.
— Nie, to jeszcze nie jest Połtawa — powiedział Muratow. — To Selena, zupełnie nowe miasto, które wyrosło w ciągu ostatnich pięciu lat wokół kosmodromu. To przedmieście Połtawy.
— Ładne przedmieście — Bołotnikow uśmiechnął się. — Większe od dawnych stolic. Nawiasem mówiąc, ostatni raz byłem tutaj równo sto lat temu. Wtedy to była jeszcze niewielka mieścina. Mówię oczywiście o Połtawie, a nie o Selenie.
Globekspres zaczął zmniejszać szybkość. Potężny łoskot, ledwie słyszalny wewnątrz wagonu, teraz jak gdyby całkowicie umilkł. Niewykluczone, że kierujący pociągiem automat, obliczywszy siłę bezwładu, która pozwoli mu dotrzeć do peronu stacji, wyłączył silniki.
Selena została w tyle. Szybko zbliżały się masywy pierwszych budynków Połtawy.
Bardziej niecierpliwi pasażerowie zaczęli wstawać ze swoich miejsc. Wagon nie posiadał żadnych ścianek i przedziałów. Wyglądał jak jedno duże pomieszczenie, którego podłoga zasłana była miękkim, puszystym dywanem. Jego umeblowanie stanowiły stoliczki, barki i szafki na książki oraz przenośne telewizory. Fotele można było postawić, gdzie się miało ochotę, zgodnie z życzeniami pasażerów.
Metaliczny głos zakomunikował:
— Połtawa!
— Żegnaj mój drogi — powiedział Bołotnikow. — Cieszę się, że pana poznałem.
— Jak długo zabawi pan w Połtawie?
— Dwa tygodnie.
— Zatem nie mówię żegnaj, a do zobaczenia. Będę tutaj przez trzy dni.
— Żeby powitać „Szóstą”?
— Tak.
— A więc spotkamy się, jeśli oczywiście będzie pan miał na to ochotę.
— Oczywiście tak. Aha, czy pan wie, że przyjeżdża tutaj również Gianeja?
— Wiem i chciałbym ją zobaczyć. Dotąd nie miałem okazji… Widziałem ją tylko na zdjęciach i na ekranach.
— Czy chciałby ją pan poznać?
— Nawet bardzo, ale jak to zrobić?
— Moja siostra jest tłumaczką Gianei. Niech pan do niej podejdzie, przekaże jej ode mnie pozdrowienia, a ona pana przedstawi Gianei.
— Dziękuję! Na pewno to zrobię. Gianeja bardzo mnie interesuje. Ale, ale! Przy sposobności, czy to jest jej prawdziwe imię? Chcę powiedzieć, czy ono tak samo brzmi w ich języku?
— Nie całkiem tak — Muratow wymówił powoli rozciągając sylaby: — Gij-anej-ja. Tak w przybliżeniu brzmi to imię. I tak przedstawiła się półtora roku temu podczas pierwszego spotkania z ludźmi. Nazwaliśmy prościej — Gianeja.
— A ona?
— Od razu to zaakceptowała.
— Czy pan zna ich język?
— Znam te słowa, które zdołałem zapamiętać. Mniej więcej dwieście.
— Czy to jest trudny język?
— Nie, nie bardzo. Zdziwi pana to, co teraz powiem. W tym języku wyczuwam coś znajomego.
— Czyż to możliwe? Język innej planety…
— I mnie również to dziwi. Jednak nie mogę się pozbyć wrażenia, że te słowa brzmią jakoś swojsko. Być może kiedyś będzie wiadomo więcej… Tymczasem wiemy bardzo niewiele. Ta dziwna dziewczyna nie chce nas nauczyć swojego języka.
— Ale dlaczego?
— Na to może odpowiedzieć tylko Gianeja. Proszę próbować.
Globekspres zatrzymał się. Peron dworca osłaniała ślepa ściana ochronnego tunelu. W podłodze otworzył się właz (pozornie jednolity dywan rozdzielił się w tym miejscu). Skądś z niższej części wagonu spuszczono w dół szerokie schody.
Bołotnikow raz jeszcze pożegnał się z Muratowem, raz jeszcze podziękował mu i wysiadł. Razem z nim wysiadło około dziesięciu osób. Z dołu weszli inni pasażerowie.
Muratow nie wychodził na peron — wiedział, że globekspres zatrzymuje się tylko cztery minuty.
Dano sygnał do odjazdu. Właz wagonu zamknął się. Dywan zsunął się z powrotem i nie można było zauważyć, gdzie znajduje się wejście.
Wagon zakołysał się ledwo dostrzegalnie. Odpłynęły gwałtownie, zniknęły ściany tunelu, pociąg wydostał się pod otwarte niebo. Coraz szybciej i szybciej migały za oknem znikające domy Połtawy, globekspres gwałtownie przyśpieszał.
Wkrótce miasto zniknęło za horyzontem. Po obu stronach toru rozpościerały się rozległe żółte pola. Wszędzie widać było kombajny elektryczne. Ogromne, nieruchome z pozoru, powoli pełzły pośród morza zbóż. Trwały drugie w tym roku żniwa.
Muratow poczuł głód. Bufecik „zaopatrzył” go w filiżankę gorącej czarnej kawy i kanapki.
Wracając do swego fotela, Wiktor przypomniał sobie Bołotnikowa.
„Miły staruszek! — pomyślał. — Zdziwaczały, ale bardzo sympatyczny. Ciekawe, jak potraktuje go Gianeja”.
Dziewczyna z innego świata traktowała ludzi w różny sposób, jednak ze szczerością, na jaką nie zawsze stać było mieszkańców Ziemi. Do jednych się uśmiechała, chętnie pozwalała im ściskać sobie rękę, do drugich z miejsca czuła antypatię. Zdarzało się, że odwracała się plecami do człowieka, który pragnął ją poznać. I nigdy nie tłumaczyła, dlaczego się jej nie podoba ten lub inny. Zauważono, że najczęściej dobrze odnosiła się do ludzi wysokich, podczas gdy ludzie niscy, prawie z reguły, nie budzili jej sympatii.
Podczas pierwszych miesięcy pobytu na Ziemi Gianeja pozdrawiała ludzi podnosząc otwartą dłoń na wysokość ramienia, jednak potem przestała to robić. Milcząc wyciągała rękę do uścisku, ale nigdy nie odpowiadała w ten sam sposób.